Tak dostałem łupnia od artylerii, chyba niemieckiej, a może nawet włoskiej. To było z końcem lata w Tobruku, z końcem września 1941. Pocisk artyleryjski upadł przy mnie, przy prawej nodze. Mówiłem już, że to tak, jakbym dostał siekierą w biodro, ale więcej, bo i z kolanem problem był.
Jak mi dali tego koniaku, co to i Bobiński był, to potem noga w bandaże i do ambulansu wstawili.
Z nogą w szynie dowieźli mnie do Tobruku od okopów (15 km) i wnieśli do kazamat, a tam założyli gips na nogę. Wiadomo było, że potem burzycielem (red.: niszczycielem, destroyerem) zawiozą mnie morzem, do Aleksandrii, na dalsze leczenie.
W porcie Tobruk to dopiero się działo, bo niemieckie samoloty bombardowały port i podejścia.
Bombardowanie Tobruku - widok z okopu /foto: wikimedia.org/. |
Angielscy marynarze byli twardzi, z fasonem. Był na przykład angielski stawiacz min, który przewoził amunicję do Tobruku. Stawiacz min to duży statek, większy od burzycieli (red.: niszczycieli). Na takim stawiaczu min był kapitan, który jednocześnie był dowódcą całego konwoju. Wtedy bomba w niego wyrżnęła, amunicja eksploduje… Kapitan nadaje radiem depeszę i w niej melduje o sytuacji, że ta bomba w nich trafiła, że wybuchy i zniszczenia. To wszystko musiało zostać zakodowane - więc on czeka na kodowanie, potem odpowiedź, znów odkodowanie - co z dowództwa każą.
W tym czasie podchodzi do niego burzyciel, żeby pomóc ludzi zabrać i kapitan daje załodze rozkaz skakać na burzyciela, a sam zostaje i czeka na zezwolenie opuszczenia statku. W końcu telegram o zgodzie na zejście przychodzi, więc rzucają trap, kapitan burzyciela przechodzi na ten trafiony okręt, a tam wszędzie dym, hałas - bo przecież amunicja pęka! Kapitan (stawiacza min) – ten, co przyjmuje – wita przybyłego kolegę, a za nim idzie steward z dwoma kieliszkami i dwiema zakąskami. Wypijają, jedzą... I dopiero wtedy kapitan burzyciela bierze pod rękę kapitana stawiacza min, przechodzą na burzyciela. Burzyciel wycofuje się i dobija stawiacza min torpedami. Do tego wszystkiego parada: załoga w linii i trębacze grają, że Statek Jego Królewskiej Mości idzie na dno.
W porcie w Tobruku zostało mnóstwo wraków zatopionych okrętów włoskich i dlatego do środka mogły wchodzić tylko angielskie destroyery – większe czekały w morzu.
Port w Tobruku, 1941 /za: Siege of Tobruk/. |
Po tym, jak mnie ranili, byłem w Tobruku jeszcze 15 dni. W tym czasie nasi zmieniali pozycje, ale mnie to już nie dotyczyło. Za to bombardowania i ostrzały artyleryjskie były niemal ciągle.
Położenie wojsk w twierdzy Tobruk, X 1941 /za: Kalendarium PUK/. |
Szybko ewakuowali? Trzeba było czekać w kazamatach, bo musiał być konwój. Morzem przywozili amunicję. Wyładowywali z niszczycieli poza portem, tylko w nocy. Ten destroyer, na który mnie w końcu załadowali, nazywał się "Dżennis" (fonet, b.d.b.). I jak nas, tych wszystkich rannych, tam władowali, to znów był ostrzał – i te ciężkie pociski bach, spadały na wprost burt, ale nie trafiały w nas wcale.
I tak morzem dowieźli mnie do Aleksandrii, do szpitala polskiego. Jego dowódcą był płk. Mielnik, i z nim inni doktorzy, w tym dr Muszyński, Kucharski… Nasz szpital był słabo wyposażony, gorzej od angielskich, ale Polacy musieli swoje pokazać, bo ta polska duma nie pozwalała im oddać rannego do obcych. Nie zawsze to było dla niego dobre.
U mnie przy pierwszej zmianie gipsu – robili to bez wziernika! Sanitariusze trzymali mnie pod krzyżem, pod nogami i pachami - i tak zmieniali. Nawet nie wyciągnęli odłamka, który był w stopie. Nawet rozumiem, że tak trudno im było, bo... sanitariuszowi wyślizgiwała się noga. Starał się, masaż robił, bo cóż... Dopadła mnie gorączka, 41 st. C. Skąd ona się wzięła? Cóż, były u mnie te wielkie rany… Szkoda gadać. Rana się paskudziła.
Mnie uratowała siostra Wacława Krakow. Była Polką, ale żonata była z Jugosłowianinem, który był lekarzem, jeszcze w Warszawie. Ona była siostrą na "sali rozmaitych cudów". Leżeli tam sami oficerowie, wcale nie ciężko ranni, ale skarżyli się cały czas. Byłem jedynym takim, któremu doktory mówili wprost:
- Poruczniku, pan jest naprawdę bardzo ciężko ranny.
Taki byłem, że musiałem trochę głupstw pogadać, pożartować. Dlatego wszyscy mnie lubili, i nawet ta siostra. Ale lubić jedno, a ratować dobrze co innego jest. Kiedyś przyłazi trzech doktorów, popatrzeli i nic do mnie mówiąc - wyszli pogadać na korytarz. Siostra Krakow ich słuchała, a tam oni gadają, że jest źle! Skazali mnie, że muszę umrzeć. Nie chcieli amputować, bo mi się już zgorzel wpakowała.
Jak ona to usłyszała, to weszła na salę i mówi:
- Panie poruczniku, niech pan powie, gdzie pana naprawdę boli?
To ja jej odpowiedziałem, że nie wszędzie, a tylko stopa wciąż mnie boli i rwie.
Wyszła i powtórzyła im to. Wrócili na salę, znowu popatrzyli na mnie i powiadają:
- On nie wytrzyma operacji. Zostanie na stole operacyjnym - albo też od razu trzeba mu zrobić transfuzję krwi.
Wtedy ta siostra powiedziała konkretnie:
- Jeżeli moja krew grupą odpowiada, to ja daję.
Wtedy przestali się wahać i dawaj, na operację, na stół operacyjny, już zaraz!
Trochę mało mi chloroformu dali… Widzę, jak tampon już odstawili i doktor Mierczyński, który operował - trzyma jeszcze odłamek w pęsecie i dumny cały:
- To to świństwo zostało wyjęte, ha!
Ale to wcale nie był koniec moich bólów, bo rana musiała być czyszczona, bo ropa była. Więc przez tę moją ranę, a była na wylot, tam gdzie ten odłamek siedział w stawie. Gdy już wózeczek przyjeżdżał z tymi historiami do czyszczenia rany i tę gazę przeciągali, to ja najpierw:
- Jezus! Maria! Zaczyna się! - a potem - Cholera ciężka!
Wtedy na moje gderanie Mierczyński albo Kucharski, którzy to robili:
- Ale przecież nie na nas chyba tak przeklina pan?
To ja na to, że nie, ale że mi trochę ulżyło.
Nareszcie wszystko się wygoiło, ale noga była krótsza o jakieś 12 cm, bo wszystkie gnaty poszły... Jednak nie przerwało mi ani arterii, ani nerwów, więc była nadzieja. Rany się zagoiły, ale wtedy miałem… Nawet nie wiem, jak nazwać. Co to było? Miałem na sobie takie koło, duże, ze stali i grube pręty na dół, do stopy - i ta noga balansowała w tych drutach. Leczyli mnie, na wyciągu też "mordowali" w tym szpitalu polskim.
Potem przenieśli mnie do innego szpitala. Przed ewakuacją do Południowej Afryki byłem w Kairze, w 15 Szkockim Szpitalu Polowym. Czekałem tam na ewakuację, w czasie, gdy Rommel podchodził pod Aleksandrię. Gdy Rommel podchodził już do El Alamain (red.: prawdopodobnie I bitwa pod E Alamein, lipiec 1942), to przewieźli mnie na okręt sanitarny w Suezie i stamtąd popłynęliśmy do Południowej Afryki.
Durban, 1942 /HMS Nelson - za sukces!/. |
Wyładowali nas w Durbanie, a potem zawieźli do wielkiego szpitala w Marisburgu (red.: prawdopodobne błąd pamięci lub odczytu z taśmy magnetofonowej - zapewne Pietermaritzburg, ok. 90 km od Durbanu). Dopiero tam zrobili to, co należało - tam naprawdę uratowali moje zdrowie i życie.
Opr.: WojCiech