Wiadomo, że w kwietniu zdobyliśmy Bolonię – nawet pierwsi tam weszliśmy. Nim jednak ruszyliśmy do Bolonii, to sztab musiał opracować plany działań, zabezpieczenia i tak dalej. Wszystko to trzeba było chronić przed niemieckimi szpiegami, którym czasem pomagali Włosi. Trzeba było uważać, żebyśmy to my ich, a nie oni nas zaskoczyli. Opór niemiecki wciąż był bardzo silny.
Gen. Bohusz-Szyszko, K. Rudnicki, Bolonia 1945 /w: Bolonia - ostatnia bitwa.../. |
W czasie, gdy ruszyliśmy na Bolonię - dowodził nami Bohusz-Szyszko, ale dowódcą całego naszego frontu we Włoszech był generał Alexander. Dowodził Anglikami i Amerykanami, a także nami. Alexander zwołał odprawę do Ferno – a to był to nasz teren bezpieczeństwa i my, ze sztabu 2 Korpusu, mieliśmy pilnować tych wszystkich tajemnic.
Na odprawie byli wszyscy, w tym dowódca 8 Armiii Brytyjskiej, któremu bezpośrednio podlegał nasz korpus.
Po skończonej odprawie przychodzi do nas, do naszego referatu, colonel Creery, dowódca 8 Armii, z nim d-ca II Oddziału angielskiego, czyli angielskiego kontrwywiadu - Frajtas [red.: zapis fonetyczny, może być Freitas ?] i inni: V Korpus angielski, XIII Korpus angielski, I Korpus angielski, Korpus Kanadyjski, wszyscy z 8 Armii. I wtedy "bomba wybuchła", bo pułkownik Creery mówi do wszystkich:
- Proszę panów, jako przykład daję wam bezpieczeństwo w II Korpusie. Oni tu mają 19 szpiegów złapanych, a wszystkie inne korpusy – ZERO czyli nic!
Gdy tylko całe to przedstawienie się skończyło, to nasi wsiedli na mnie:
- Diabli, czemuście nie meldowali?!
Na to ja odpowiadam:
- Nic wam nie mówię, bo macie za długie języki. Byście mi całą robotę popsuli.
Musiałem wyjaśnić, jak to wszystko się stało, bo to wszystko trochę naszego szczęścia, ale też dobra robota i umiejętne rozmowy z Włochami. Wszystko razem daje dopiero powodzenie w takiej robocie.
To było na froncie 3 Dywizji. Na takiej małej rzeczce były miny, a po tym wszystkim chciał przejść młody chłopak. Miał 19 lat. Wyleciał na minie. W tym wszystkim miał trochę szczęścia, bo tylko uszkodzona noga. Oczywiście nasi zrewidowali go. Okazało się, że to Włoch i niby „czysty”, ale przy nim fotografia jakiejś kobiety, która - widziało się - była chowana czy coś w tym rodzaju, bo leżała jakby na łożu śmierci. Na drugiej stronie fotografii podpis:
Dla mojego ukochanego syna, Aldo - matka.
Sędzia Grzelachowskii (ten z Służby Bezpieczeństwa) zatelefonował o tym do mnie, a zaraz potem przysłał tę fotografię i treść przesłuchania. Chłopak wyśpiewał im swoją legendę, jak był nauczony - i w zasadzie do niczego nie można się przyczepić.
Wysłuchałem Grzelachowskiego, ale gdy obejrzałem fotografię i protokół, to nie pasowało mi, że z jego imionami. Powiedziałem sobie: nie jest tak, jak powinno być. Szybko wsiadłem do łazika i pojechałem do szpitala, a tam do doktora:
- Proszę o przesłuchanie.
Usiadłem na brzegu łóżka i mówię:
- Po coś przechodził przez front?
On do mnie znów powtarza swoją legendę, ale cały czas słowo w słowo, jak na pierwszym przesłuchaniu. Oczywiście, że ma to wyuczone. Więc ja patrzę na niego dobrą chwilę... Dłużej tak na niego popatrzyłem, a potem delikatnie wziąłem go za rękę i mówię:
- Aldo (a on podał wcześniej inne imię!), Aldo, dlaczego ty kłamiesz? Ty wiesz, że ja cię mogę ochronić?
To wystarczyło – paf! - chłopak pękł i wyśpiewał mi wszystko!
Okazało się, że w Rovigo była szkoła szpiegów i on tam był z innymi. Mieli razem iść na naszą stronę. Podał miejsca, gdzie mają przekroczyć front ci, co z nim byli - wszystkie detale wyśpiewał. Odesłałem go do Anglików „na przechowanie” - z takim certyfikatem: Do skończenia wojny.
Można go było wytłumaczyć. Niemcy zrobili mu wielkie świństwo! Jego matka była ciężko chora, a oni przyrzekli, że jeżeli wykona szpiegostwo, to dostarczą lekarstwa dla matki. I dlatego poszedł!
Pozostali, ci z jego grupy wpadli. Czekaliśmy na nich, pułapki zastawione mieliśmy - a oni, jeden po drugim, jak myszy, wpadali.
Dopóki to trwało, to nie mogłem nic powiedzieć naszym, boby rozgadali, jak zawsze by "na Europę poszło" – a szpiedzy mogliby zostać ostrzeżeni i cała nasza robota wtedy na nic.
Generalnie Włosi - czy byli w porządku? Różnie z tym było, ale generalnie Włosi nie byli w porządku pomiędzy sobą. Oni myśleli, że my będziemy robili tak, jak Niemcy, którzy tylko czekali na donosy. Więc gdy to my poszliśmy naprzód, to zaraz zaczynały się denuncjacje – wystawiali nam faszystów, że niby ci wskazywani współpracowali z Niemcami. Co się wtedy okazywało? Że to często tylko kłótnie między sąsiadami albo i w rodzinie! Prawdopodobnie w 80% były to fałszywe donosy - żarli się przy podziałach rodzinnych albo kury coś nadziobały… Nie umieli podarować sobie niczego. Oni myśleli, że my będziemy jak Anglicy – wskazanie i od razu rozstrzelanie... A tymczasem my - nie! My zgarnialiśmy do paki denuncjowanego i donosiciela, do włoskiego więzienia, a potem wszystkich przesłuchiwaliśmy. Sprawdzaliśmy to i okazywało się, że te pomówienia były w 80% fałszywe. Wtedy fałszywy donosiciel zostawał w pudle, a tamten drugi był zwolniony!
Wizyta K. Sosnkowskiego i W. Andersa w Rzymie, 1944 /IPN BU 3146/48/. |
Był też paskudny wypadek w Ferno, gdzie stał sztab 3 Dywizji. Tam wieszano na mieście obwieszczenia - był po włosku plakat do mieszkańców miasta, aby się nie szwendali, a jeżeli pokaże się ktoś nieznany - ma być natychmiast zameldowany, zgłoszony do naszych.
- Przyszli obcy ludzie do mnie. Jakieś dwa typy, które nie są stąd.
Grzelachowski posłał dwóch sierżantów z bezpieczeństwa, aby sprawdzili - kto to jest?
Gdy żandarmi zbliżyli się do tej fermy (gospodarstwa), to tych dwóch przybyszów wyszło na przeciw. Dowódca naszego patrolu mówi do kolegi:
- Ty ich pilnuj, a ja pójdę zobaczyć, jak wygląda ten Włoch. Mówił, że ci dwaj jakieś paczki mieli, trzeba sprawdzić, co to jest?
Pistolet automatyczny przewiesił sobie przez plecy, że będzie mu łatwiej grzebać w chałupie. Posiedział tam chwilę i wraca.
- Zobacz, co znalazłem! - podnosi jakieś paczki w górę i cieszy się. - Patrz, jakie znalazłem paki. One są pełne dynamitu, na pewno do wysadzenia mostu w Ferno. Ci dwaj to na pewno są dywersanci! - woła i wciąż podnosi te paczki do góry.
Tymczasem ci dwaj, widząc, że są zdekonspirowani, wykorzystali moment, że ten drugi sierżant zagapił się na kumpla z pakami i nie patrzy na ich - przebili go nożem i zabrali jego karabin. Zanim ten drugi zdążył odłożyć paki i karabin ściągnąć z pleców.
- O, raju, co się stało! - szum w całym sztabie i chyba nie tylko.
Zażądałem szwadronów żandarmerii polowej, bo ja nie miałem tylu ludzi – nasze sekcje bezpieczeństwa miały do 25 ludzi, bo to przecież byli specjaliści.
Ci dywersanci byli na piechotę, więc była szansa, że ich dopadną. I dopadli ich, tylko nie nasi, ale Anglicy, czyli angielska żandarmeria polowa – my nazywaliśmy ich króliki. Było normalnie, że gdy złapaliśmy szpiegów, dywersantów lub coś podobnego się działo, to oddawaliśmy ich Anglikom. Jednak tym razem zabili naszych – więc zaczęło się wołanie:
- Nie, oni zabili dwóch naszych żołnierzy, to muszą być sądzeni przez naszych sędziów i potem rozstrzelani przez nas! Jedź pan do Anglików – wydają mi polecenie - i powiedz im, że to my będziemy ich sądzić i rozstrzeliwać.
Dobrze, załatwiłem tak, że Anglicy oddali ich w nasze ręce. Wtedy jednak nasz sąd polowy mówi:
- My nie mamy prawa ani ich sądzić, ani rozstrzeliwać. Nie jesteśmy w stanie wojny z Włochami.
Wtedy dowództwo znów do mnie:
- Jedź i powiedz pan Anglikom, że niech ich sobie sądzą!
Odwiozłem tych dwóch. Anglicy już nic mi nie mówili, ale wiedziałem, co myślą o tym wszystkim. Potem postawili ich szybko pod sąd, osądzili i rozstrzelali – i od razu rozgłosili to na plakatach, oficjalnie, że „taki i taki, za to i za to - rozstrzelani”.
Mediolan, katedra 1945 /w: ...Ostatni rok kampanii włoskiej./ |
Oddział Informacyjnyii jednak nie tylko zdobywał informacje i wojował ze szpiegami i dywersantami. Czasem trzeba było rozwiązywać inne problemy, szczególnie gdy narozrabiał jakiś oficer albo na któregoś donoszono - a nie zawsze słusznie. Wtedy należało przesłuchać kilku ludzi, a dalej to już zależnie od sytuacji. Na przykład była taka sprawa – sam nie wiem – w sumie chyba nawet śmieszna sytuacja. Na dodatek nie dotyczyła jakiejś Włoszki, która ze skargą na naszego żołnierza przyszła, ale wprost przeciwnie, bo naszej „Pestki”iii, która oskarżała naszego oficera. I o co? Podobno o napaść i gwałt.
Wtedy w „bezpieczeństwie” [red.: por. Tadeusz Majerowicz często nazywa żandarmerię polową "bezpieczeństwem", a nawet "służbą bezpieczeństwa"] nie było oficera zawodowego – to znaczy był tylko jeden, Litwin, który przyszedł z 5 Dywizji. Nie był jednak dobry w robocie, bo brakowało mu wyczucia i w ogóle często głupstwa robił, a potem musieliśmy się za niego tłumaczyć. Dobra robota wymaga wyczucia i pewnej ostrożności – jak już wysłuchasz skargi, to potem trzeba zrobić porządek, ustalić kto z kim – co i jak. Musisz poprzesłuchiwać ludzi i tak dalej. Dopiero na końcu wyciągasz wnioski i gdzie ewentualnie sprawę trzeba kierować. Jeśli zaś miała być sprawa męsko-damska, to już w ogóle trzeba być delikatnym… Bo to czasem okazuje się, że się jakaś parka pokłóci i tylko kłopot dookoła robią, zamiast samemu rozwiązać sprawę.
Ta sprawa, o której mówię - zgłosiła się do nas pani major z transportu, że podobno jej dziewczynę pewien major napastował siłą. O rany! Taka sprawa! Z naszą ochotniczkąiv?! Do tej sprawy trzeba było podejść i na poważnie, ale i uważnie – więc Tadeuszka posłali.
– Zbyszek, ty pojedziesz ze mną.
Nie chciałem sam jeden rozwiązywać tej sprawy. Dojechaliśmy na miejsce, gdzie te kobiece kompanie transportowe stały, a tam przyjęła nas pani major Bronisława Wysłouchowav. Zamieszanie, bałagan tam mieli nieprawdopodobny, ale pani major od razu prowadzi nas do biura.
- Tu, panie poruczniku, biuro do pana dyspozycji.
- Ja jednak najpierw chciałbym prosić tę dziewczynę, co to ją…
Poszliśmy razem do kwater. Gorąco tam było jak cholera – bo to już był maj, a może nawet czerwiec. Pani major wchodzi ze mną do sali, gdzie wszystkie te dziewuchy spały pod moskitierami. Pani major mówi:
- Ochotniczka taka a taka zgłosi się do mojego biura.
Ta zaczęła się zbierać, ale niemrawo spod okrycia, a Wysłouchowa zawraca mnie, że trzeba dać się ubrać.
- Idziemy więc stąd – odpowiadam, bo to oczywiste, że kobieta przy chłopach nie będzie się zbierała.
W końcu przychodzi, a ja widzę - co?! Jezus! Wcale nie była ładna, a jeszcze gorzej. Przyznam, że takiej obrzydliwej to prawdopodobnie bardzo trudno znaleźć: wielka, gruba… Istne babsko, a nie jakaś sympatyczna dziewczyna.
Siedziałem na miejscu pani major. Mówię tej babie, żeby usiadła.
- Porozmawiamy sobie – zaczynam, ale wcale się nie spieszę, obserwuję.
Ten cholerny babsztyl wcale nie siada, tylko kręci się, wije, jakby krzesło nie dla niej było.
- Proszę mówić – zachęcam w końcu. - Co pani tu robi?
- Wodę wożę.
- Aha! - tylko tyle powiedziałem. Nie może do mnie przemówić, że jakikolwiek chłop, a do tego major, chciałby mieć z taką woziwodą do czynienia. Czuję też, że ona coś kręci.
- Ha! Ale co to ma do tego majora, że go pani skarży wszędzie?
- Bo ten major zaczął mnie prześladować.
- Ale co konkretnie było? - nie wytrzymałem.
Ona jednak wciąż wije się i wciąż nie mówi, w czym rzecz.
- Jak panią prześladował? Czego chciał?
- Bo on chodził za mną, napadał na mnie, a w końcu zgwałcił mnie z bagnetem w ręku!
Musiałem ugryźć się, żeby nie parsknąć. Aha – taka wielka baba, do tego woziwoda – a major ją napada, a na końcu zgwałcił ją z bagnetem w ręku!?! Naprawdę nie mogłem uwierzyć, żeby taki cud w ogóle możliwy był.
Pogadałem z nią jeszcze, ale po tym wszystkim sprawa przyschła. Przyznam, że nie dziwiłbym się, gdyby z taką skargą przyszła jakaś Włoszkavi – ale żeby naszą dziewczynę, a do tego tak wielką i do tego szpetną major chciał zaczepiać?
Ochotniczki PSK na musztrze /IPN BU 3146/46/. |
Miałem nie tylko sprawy „w środku” 2 Korpusu, ale też inne. Po 8 maja, gdy Niemcy się poddali, to mnie do Gusen, do Austrii wysłali - odbierałem wszystkich z Mautshausen, [red.: kompleks Mautshausen-Gusen) oraz innych obozów. Do tego miałem robotę „na miejscu”, we Włoszech, bo wszystkie te policje włoskie musiały mi meldować o Polakach na swoim terenie. Jeździłem po całych północnych Włoszech i szukałem, wyjaśniałem sprawy - kto, co, gdzie… Tak właśnie trafiłem na adwokata – Pryma się nazywał. Przed wojną był z tych Ukraińców, co się chcieli od Polski oddzielić. Tacy właśnie strzelali do nas w czasie odwrotu do granicy węgierskiej [red.: Wrzesień w odwrocie /1939/]. On był jednym z tych zażartych. Jak mi o nim zameldowali - nie chciał rozmawiać. Jednak po paru tygodniach "mój" Pryma wylądował w Polskim, naszym obozie, w Barlenie koło Barivii – to jest na południu Włoch. Ciekawe, dlaczego nie chciał wrócić do swoich? Ale ja też w końcu nie wróciłem. I nie tylko tacy jak on czy ja – wielu nas było.
Opr.: WojCiech
--------------------------------
i Sędzia Grzelachowski: Marian Jarosław Grzelachowski (Oficer Służby Bezpieczeństwa w 3 Dywizji Strzelców Karpackich); Krzyż Monte Cassino: poz. 6863 - 1901/154 kpt. mgr d-two 3DSK, KW.
iii Polskie „Pestki”, pomimo wielu zasług i nieraz bohaterskich postaw – nie zawsze jednak były traktowane na równi z żołnierzami – mężczyznami. Niektóre panie nie zawsze zachowywały się „wzorowo”, niektórzy panowie je lekceważyli. Czy zdarzały się gwałty? Trudno potwierdzić konkretami.
iv Nasza kobieta – czyli „Pestka” z Pomocniczej Służby Kobiet.
v Bronisława Wysłouchowa - Zorganizowała Pomocniczą Służbę Kobiet w Polskich Siłach Zbrojnych w ZSRR. Patrz też: Obsada 2 KP.
vi Gwałt w czasie wojny nie jest rzadkością – po stronie alianckiej osławili się Marokańczycy:
Z mordami i gwałtami na ludności cywilnej, jakie popełnili walczący we francuskiej armii Marokańczycy upojeni zwycięstwem i po prostu pijani. Szacuje się, że ci umundurowani zbrodniarze (tak, tak, zbrodniarze) zabili ok. 900 miejscowych Włochów i zgwałcili, niekiedy w bestialski sposób, 20 tys. kobiet i dzieci.
W: Śmierć i gwałty pod Monte Cassino
vii Matera – region Basilicata, prowincja Matera, w sąsiedztwie portu Bari. Szkoła Szkoła podchorążych 2. Korpusu Polskiego [za: Nie tylko Monte Cassino. Polskie miejsca pamięci we Włoszech].