Wstęp
W kolejną rocznicę Powstania Warszawskiego przesyłam Wam wspomnienia mojego dziadka, Powstańca i – najwyraźniej - Robinsona Warszawskiego. Rok temu (2022) przedstawiłem jego opis przygotowań do Powstania (Lipiec i Sierpień ”44) – teraz kolej na obrazki z ostatnich dni.
Bohaterom Chwała!
* * * * * *
Kazimierz Markowski -"Kaden"
Wspomnienia z Powstania Warszawskiego
- Końcowa faza powstania warszawskiego na odcinku czerniakowskim
Dlaczego wybrałem właśnie temat końcowej fazy powstania warszawskiego? Otóż dlatego, że jest to niejako równoległa relacja do notatek i zapisków mojego poległego towarzysza broni, "Pińskiego", spisanych przez tegoż, tuż przed jego śmiercią w ruinach Warszawy - na luźnych kartkach zeszytu, kawałkach starych pudełek, a nawet na legitymacji.
Notatki te i zapiski, dziwnym zbiegiem okoliczności, znajdują się w moim posiadaniu. "Piński" żali się w nich na brak papieru… W tych tragicznych notatkach widać, że chciał coś więcej napisać. Widać, że chciał za wszelką cenę przekazać swojej rodzinie, którą bardzo kochał, wiadomości o swoich ostatnich przeżyciach. "Piński" zaklina znalazcę notatek na wszystkie świętości, ażeby je oddał rodzinie pod wskazanym adresem. Istotnie, ktoś oddał je jego żonie, a ona, po otrzymaniu mojego adresu od "Sęka" z naszej 21-szej kompanii - przesłała je mnie!
"Piński" wspomina o mnie i błędnie wybranej przeze mnie drodze ucieczki. Z jego wspomnień wieje zupełna beznadziejność sytuacji i brak wiary w możliwość ocalenia.
Podaję przeto i ja, jak te ostatnie chwile powstania warszawskiego przeżywałem i jak je widziałem. Piszę jak umiem, tak jak istotnie było, bez blagi i koloryzowania.
Nie ulega wątpliwości, że każdy z garstki ocalałych uczestników powstania miałby temat do napisania sensacyjnego reportażu.
Ju-87 Stuka nad Warszawą <za: Ostatnie dni Czerniakowa> |
Dnia 7 IX 44 sytuacja była już zupełnie beznadziejna. Powstańcy ginęli jak muchy. W tym zamkniętym, z dnia na dzień ciaśniejszym kotle czerniakowskim, otoczonym ze wszystkich stron po zęby uzbrojonymi Niemcami, wszelka obrona nie miała już żadnych szans.
Toteż dowództwo nie miało nic przeciw temu, jeżeli ktoś chciał się na własną rękę ratować. Kilku żołnierzy postanowiło przepłynąć Wisłę. Byli to "Milczek", "Długosz", "Pies" i bodajże "Piński". Zaproponowano i mnie przepłynięcie Wisły i przygotowano nawet dętkę nadmuchaną, bo nie potrafiłem pływać. Ale odmówiłem, może dlatego, że byłem i jestem fatalistą, a może i z innych powodów.
W rezultacie popłynął wieczorem, kiedy się prawie zupełnie ściemniło, tylko "Milczek", który miał na drugim brzegu zawiesić czapkę na kiju - jako znak udanej wyprawy. Niestety na drugi dzień rano, daremnie wypatrywaliśmy umówionego znaku. Po "Milczku" wszelki ślad zaginął.
"Długosz" na skutek wybuchu bomby lotniczej został zasypany gruzem z walącej się kamienicy. Żył jednak i wołał o pomoc! Z gruzów wystawała mu tylko głowa, a nad nim, na jednym drucie zbrojeniowym wisiały zerwane betonowe schody. Z górnych, zburzonych pięter leciały cegły i gruz. W tych ciężkich warunkach udało się nam "Długosza" wydobyć, ale po odkopaniu, niestety stracił przytomność i już jej nie odzyskał. "Pies", ciężko ranny od tej samej bomby, zawieziony został do szpitala AK, przy ul. Zagórnej (red.: zapowiadana informacja o szpitalu na końcu wpisu).
Dnia 15 IX 44. - zupełny brak amunicji. Nawet na tym małym terenie czerniakowskim, traciliśmy łączność ze sobą, co zresztą już nie miało znaczenia. Poszczególne grupy zmieniały ciągle pozycje na skutek ognia nieprzyjaciela. Ja znalazłem się na odcinku silnie ostrzeliwanym ze wszystkich stron! Razem ze mną był "Piński","Lipiec", "Zawierucha" i "Neger".
Straciłem łączność z moim serdecznym przyjacielem, odważnym, zawsze opanowanym i spokojnym szefem 21.komp. - "Palem". Przebiegłem z kolegami pod silnym ostrzałem do szpitala AK, dawnej szkoły na ul. Zagórnej. W szpitalu cała sala na parterze zapełniona była rannymi żołnierzami AK.
Około 12-tej rozległ się krzyk: Niemcy idą! Już nie wiem kto wywiesił białe prześcieradła... Obserwowałem Niemców idących tyralierą… Kiedy doszli do muru, który otaczał dawną szkołę, rzucili przez mur wiązkę granatów. Naturalnie, że to zdeprymowało do reszty obecnych w szpitalu.
Kiedy Niemcy znaleźli się na terenie szpitala - poczęli przetrząsać wszystkie zakamarki, łącznie z piwnicami. Znaleźli gdzieś porzucone czapki z orzełkami i opaski. Naturalnie zaraz narobili wrzasku, że "bandyci" ukrywają się na terenie szpitala. Następnie zebrali kilku ludzi, niezawodnie żołnierzy AK i wyprowadzili ich pod eskortą za bramę.
Jako "cywil" nawiązałem rozmowę z jednym żołnierzem, stojącym na posterunku. Dowiedziałem się od niego, że podobno 60 000 Niemców zginęło przez tych "bandytów". Żołnierz ów machnął przy tym desperacko ręką i usłyszałem tylko słowo: kaput.
W czasie obiadu Niemców zaobserwowałem następującą scenę:
- Mein Wort heisst Heil Hitler! und du gehst schon!
(red.: Moje słowo to Heil Hitler! i wychodzisz!)
I tu dusza podskoczyła mi radośnie, bo żołnierz odpowiedział spokojnie:
- Ich gehe nicht, der Hans soll gehen…
(red. Nie idę, Hans powinien iść...)
I na tym się skończyło. Dyscyplinę u Niemców już szlag trafił! Nie mniej byliśmy dalej bezbronni, na ich łasce!
Po obiedzie przyszło kilku Niemców w towarzystwie naszego byłego jeńca, z którym obchodziliśmy się jak z jajkiem. Mimo to ów jeniec począł wskazywać na "bandytów", których rozpoznawał… Przez tego drania zginęło także kilku ludzi! W tym czasie "Neger", "Zawierucha", "Lipiec" i ja posmarowaliśmy twarze jodyną, bandażując głowy, ażeby nas nie mógł poznać. Maskarada ta udała się doskonale, bo chociaż Niemiec często się z nami stykał, to jednak nas nie poznał.
Następnego dnia wieczorem oddział Wehrmachtu został zastąpiony przez oddział SS. Panowie ci bardzo energicznie zabrali się do wszystkich. Nas zapędzono na drugie piętro do dużej sali z powybijanymi oknami i rozbitym szkłem na podłodze. Na sali znajdowało się dużo kobiet i mężczyzn. Na podłodze leżały brudne, płaskie materace, na których siedzieli i leżeli obecni na sali. Powoli zapadał zmrok. W drzwiach, jedynych jakie do sali prowadziły, siedziała i częściowo stała warta. Na dole ktoś walił młotkiem i odniosłem wrażenie, słuszne zresztą, jak się później przekonałem, że okna zabijają deskami. Czuć było zapach rozlanej benzyny. Po chwili dwaj SS-owcy zabrali kilku ludzi i mnie także, i kazali nosić krzesła i stoły, i tym sprzętem barykadować okno, które z półpiętra wychodziło na podwórze. Dlaczego to kazali robić? Było to bardzo podejrzane.
Nikogo z sali nie wypuszczano. Za naturalną potrzebą zezwalano wyjść, ale odliczano po 10 osób - i tych prowadził posterunek do sąsiedniego pokoju, gdzie ponownie wszystkich liczono. Wniesiono na salę jakieś duże puszki, których pojemność obliczyłem na ok. 10 litrów każda. Puszki te ustawiono na stole... Zrozumiałem! Sytuacja stała się dla mnie przeraźliwie jasna! Te dranie chciały nas żywcem spalić! Było już prawie ciemno. W zmęczonych oczach snuły się na resztkach szyb jakieś niesamowite kształty i poruszające się cienie. Jarzyły się tylko ogniki papierosów palonych przez wartę.
Siedziałem w kucki tuż koło żołnierzy i podsłuchiwałem. Po jakimś czasie przyszedł podoficer, który dawał instrukcje: karabin maszynowy miał być na podwórzu tak ustawiony, by tych, którzy zechcą skakać po usunięciu barykady – likwidować. Żołnierze mieli się wycofać po obrzuceniu sali granatami i środkami zapalającymi. W wybuchu pożaru miały pomóc puszki z materiałami zapalającymi czy wybuchowymi, które ustawione zostały na stole. Podoficer zapewniał swoich kumpli, że zbadał schron, i że będą tam bezpieczni. Po przeszło 20-stu latach pamiętam dokładnie każde zdanie, które powiedział! Oto jego słowa:
- Ihr koennt euch auf mich verlassen, wenn ich euch sage, dass ich alles geprueft habe.
(red.: Można na mnie polegać, gdy powiem, że wszystko sprawdziłem).
Kiedy przez chwilę w drzwiach siedział na krześle starszy wiekiem SS-owski wartownik, zbliżyłem się do niego i rozpocząłem następującą rozmowę:
Ja: Człowieku, wy zamierzacie straszną rzecz. Wy nas chcecie żywcem spalić…
On: Bist du verrueckt, wass fehlt dir ein! Wie bist du dazu gekommen?
(red.: Oszalałeś, czego ci brakuje! Jak do tego doszedłeś?)
Ja: Po co zostawiliście na stole puszki z materiałem wybuchowym?
On: Och, du dummer Kopf ! Dass sind doch Erbsen und Bohnen fuer die Zuppe.
(red.: Och, ty głupia główko! To groszek i fasola do zupy.)
Ja: Dlaczego kazaliście zabarykadować okno?
On: Das ist doch fuer euren Schutz vor den Kugeln der Banditen.
(red.: To dla twojej ochrony przed kulami bandytów.)
Ja: Dlaczego oblaliście budynek benzyną?
On: Und warum habt ihr Benzin zurueckgelassen?
(red.: A dlaczego zostawiłeś gaz?)
To był typ takiego wesołka. Kpił! Na drugi dzień nie żył! Widziałem go martwego na noszach.
Zbudziłem "Negra" i poinformowałem go o tym co się święci. Ale "Neger" wzruszył ramionami i powiedział:
Powiedziałem więc:
- Jeżeli zacznie się akcja, to pobiegniemy do okna, rozrzucimy te stoły i krzesła, i będziemy skakać na podwórze. Noc jest ciemna i są pewne szanse. Wolę zresztą zginąć od kuli, niż być żywcem spalonym.
"Neger" ocknął się wreszcie z marazmu - zrozumiał... Obudził kilku żołnierzy i razem, w napięciu oczekiwaliśmy dalszych wydarzeń…
Nagle w sali zrobiło się jasno! Na niebie rozbłysły przepiękne choinki – żyrandole, opuszczone z samolotów radzieckich. Jakoś raźniej zrobiło się nam na duszy. Po chwili poczęła grać artyleria radziecka. Była to dla nas muzyka archanielska.
- To ten, który tak podsłuchuje. To musi być herszt tej bandy. Trzeba ich będzie pod silną strażą zaprowadzić na Szucha. Ja z takiego bym pasy darł.
Na to drugi powiedział:
- E, nie ! Tu jest jeden, co ma głos taki gruby, jak ze studni - to jest herszt tej bandy.
Chodziło mu o "Zawieruchę". Następnie ten pierwszy wrzasnął na mnie, bym opuścił swoje miejsce. Naturalnie oddaliłem się na drugi koniec sali.
Na dworze zaczęło szarzeć. Wtem wpadło kilku Niemców i jeden z nich zawołał:
- Kto na ochotnika zgłosi się nieść rannych żołnierzy?
Zgłosiłem się ja i "Piński", i jeszcze kilku nie znanych mi z pseudonimów. Byłem zadowolony, że opuściłem szpital.
Rannych zanieśliśmy do Parku Ujazdowskiego. Na miejscu zobaczyłem piękny widok: nie kończący się szereg noszy ze zmarłymi żołnierzami niemieckimi. Nie mogłem dojrzeć końca tego szeregu.
Moi towarzysze dostali zupę grochową i kawałek chleba. Ja przegapiłem okazję, nie zauważyłem miejsca gdzie ją wydawano.. Było mi bardzo żal!
- Słuchaj! Urwiemy się po drodze i schowamy się do jakiejś bramy.
Było to zresztą bardzo łatwe zadanie, gdyż eskortujący żołnierz wcale się nie oglądał. Ale "Piński" odpowiedział:
- E, nic nam przecież nie zrobią. Myśmy im rannego zanieśli…
- Jak uważasz, ale żebyś nie żałował, bo ja lepiej znam tych drani – odpowiedziałem.
Nasz strażnik przez dziurę w murze doprowadził nas na teren szpitala, skąd nas wcześniej zabrał.
Jakąś dziwną i niesamowitą sytuację zastałem w szpitalu. Szpital dymił trochę - było słychać wewnątrz jakieś wybuchy, jakieś krzyki. Na podwórzu kręciło się wielu SS-owców i wystawione były nosze z jakimiś starszymi kobietami i mężczyznami. Był tam tylko jeden młody, który przyznawał się na głos do współpracy z Niemcami. Widocznie jakiś konfident. Kazano nam zanieść tych wszystkich rannych i chorych do schronu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ten schron. Był rzeczywiście bardzo solidnie zbudowany.
Ja i "Piński" zaczęliśmy udawać sanitariuszy. A więc poprawialiśmy chorym poduszki i przynosiliśmy wodę. Wiedziałem jednak, że ta lipa na długo nie chwyci…
I rzeczywiście - po jakimś czasie przyszedł jakiś oficer SS i jeden z żołnierzy zameldował mu, że tu są jeszcze "zwei Banditen". Powiedziałem "Pińskiemu", że jesteśmy tu „bandytami”.
Był to jednak dla nas pewnego rodzaju honor. "Piński" powiedział:
- Proś go, powiedz, że jesteśmy cywile.
Zwróciłem się do oficera i powiedziałem:
- Herr Leutnant, wir sind Zivilpersonen und wir haben gar nichts mit dem Aufstande zu tun.
(red.: Poruczniku, jesteśmy cywilami i nie mamy nic wspólnego z powstaniem.)
Następnie począł go prosić "Piński"... I tu odniosłem wrażenie, że raczej zaszkodziła nam jego prośba. Cytuję dosłownie:
- Herr Offizier, ich Polizei, kleine Kinder zu Hause.
(red.: Oficer, ja policja, małe dzieci w domu.)
"Piński" był przodownikiem policji i zapewne liczył na swoje papiery, które zresztą pokazywał. Rezultat był jednak wręcz przeciwny, bo przedstawiciel SS wpadł we wściekłość i wrzasnął:
- Wo warst du, du Hund, waehrend des Aufstandes?
(red. Gdzie byłeś, psie, w czasie powstania?)
Następnie kazał dać nam po kuli w łeb i poszedł.
- Co masz prosić takiego bydlaka, któremu się zdaje, że ma prawo dysponować naszym życiem. Giń jak na Polaka przystało!
Na to z pryczy odezwał się głos:
- Halt die Gouschen!
(red.: Zamknij się!)
Widocznie był to Niemiec, który coś rozumiał po polsku.
Do schronu wszedł jakiś podoficer, który ocierał sobie pot z czoła. Jeden z siedzących na pryczy powiedział do niego:
(red.: Wykończcie obu – rozkaz porucznika).
Coś jeszcze powiedział do niego o jakimś pokoju na pierwszym piętrze, bodajże pokoju z fortepianem. Domyśliłem się więc, że mamy być wykończeni komfortowo, może nawet z muzyką. Zwróciłem się jednak do niego z prośbą:
- Seien Sie bitte so freundlich und schiessen Sie uns drausen nieder, Es ist so ein schoennes Wetter - die Sonne scheint so herrlich…
(red.: Bądź tak miły i wyślij nas na zewnątrz. Jest taka piękna pogoda, tak pięknie świeci słońce…)
Podoficer ten, rumiany i dobrze odżywiony, okazał się "czarującym" człowiekiem. Powiedział: - Bbardzo chętnie zastrzelę was na dworze, jeśli sobie tego życzysz. Albo wiesz co? - połóżcie się tu na pryczy, to was zastrzelę.
Powiedziałem:
- Tu jest bardzo brudno, jeszcze nas wszy oblezą. Co Panu szkodzi, my jesteśmy starzy żołnierze…
-"Na, gut! Stańcie sobie pod murem, ja zaraz wrócę, to was zastrzelę.
Wdzięczny odpowiedziałem:
- Sehr liebenswuerdig...
(red.: Jaki jesteś miły...)
A teraz mała dygresja:
Sytuacja więc była taka:
Patrzyłem uporczywie na "Pińskiego", zmrużyłem oko... Na pewno zrozumiał mnie (napisał w swoich notatkach:
Widzę, że "Kaden" na coś się waży, czuwam i ja.
Poderwałem się do skoku! Schodami schodził jakiś Niemiec, potrąciłem go i począłem biec zygzakiem... Kusociński to pikuś! Przede mną dymiąca i paląca się pustynia. Belki, trawersy na ulicy - na domniemanej ulicy... Terenu nie znałem, nie wiedziałem gdzie jestem. Kiedy dobiegałem do spalonej bramy jakiegoś domku, koło mojej nogi posypała się seria z broni maszynowej. Schowałem się w bramie za murem. Za sobą słyszałem jakiś gwar, jakieś strzały. Pomyślałem sobie:
- To pewnie "Pińskiego" rozwalają... - Chwilę oddychałem głęboko.
Byłem obdarty, zarośnięty, zabiedzony i brudny. Już bardzo dawno nic nie jadłem. Przypuszczam, że można się było mnie wystraszyć. Wyszedłem na drugą stronę domku i zacząłem powoli iść... Tu już panowała cisza, śmiertelna cisza, aż w uszach dzwoniło. Oglądałem się na wszystkie strony.
Wtem... Wyszedł z bramy wymuskany SS-owiec! W pięknym mundurze wyglądał jakby wyszedł od fryzjera... Stanął naprzeciw mnie i patrzył... Znaczyło to: Wohin?... (red: Dokąd?...)
Trzymałem ręce w kieszeni (nic tam nie miałem) i powiedziałem kiepską niemczyzną:
- Ich Deutsche verwundete getragen, ich holen Traeger…
(red.: Niosłem rannych Niemców, sprowadzę przewoźnika…)
Szedłem dalej nie oglądając się. Nic się nie stało!
Po przejściu jakichś 60. kroków zobaczyłem szeroką bramę. Wpadłem do niej jak szczur. Przez długą sień przeszedłem na podwórze. Wszędzie wypalone lub żarzące się szkielety domów.
Znalazłem się w jakichś barakach. Na krześle siedziała starsza pani, ubrana na czarno, rękę trzymała na lasce… Z tyłu miała dziurę w czaszce - zastygła w tej nieprawdopodobnej pozycji. Miliony much bzykało wokół trupa.
Było bardzo gorąco. Na podwórzu leżało pełno zwłok. Przez otwarte okno wszedłem do izby - do suteryn. Porozrzucana pościel, rozsypana mąka i przysmak: jakieś czarne, suche kromki chleba... Otworzyłem drzwi z izby na korytarz piwnicy. Jakaś ciemna postać siedziała na krześle.
- Co pan tu robi? - zapytała mnie w mroku.
Odpowiedziałem:
- Czekam na tramwaj…
Wtedy Obywatel Daszkowski, bo to on tu żył, restaurator z Czerniakowa, sięgnął ręką pod krzesło, wyjął butelkę i powiedział:
- Łyknij pan sobie…
Łyknąłem chętnie. Błogie ciepło rozlało się po ciele...
W korytarzu tym, z Daszkowskim, przesiedziałem 6 dni. Przez długi korytarz dochodziliśmy do ulicy Czerniakowskiej, po której przechodziły oddziały wojskowe. Nad nami sterczały szkielety domów. Sąsiednia piwnica wyglądała jak rozżarzony piec piekarski. Ogień nie wygasał. Na palącej się belce stawialiśmy wodę, żeby się zagotowała - i to był jedyny płyn, którym popijaliśmy. Znajdowane kawałki suchego chleba. Siedzieliśmy zresztą w tym przejściowym korytarzu, jak myszy na pudle. Daszkowski wprowadził mnie w tajniki sztuki kulinarnej. A więc:
- Kurczęta najlepiej smakują, kiedy się je gotuje w maśle... a mięso wołowe... wkłada się do rury, okłada się je obranymi ziemniakami i cebulą... I co za zapach i jaki smak!
- A szynka na Wielkanoc, co to za wspaniała potrawa. Ale musi być w smalcu gotowana... Ale ludzie nie umieją jeść - kończył swój wykład Restaurator Daszkowski – Sadysta.
Niemcy ciągle jeździli czołgami i walili w jeszcze stojące cało domy, a nawet w gruzy. Rozkaz Fuhrera był wykonywany! Z Warszawy nie miało nic pozostać - ani śladu, że tam było miasto. Z małpią złośliwością palili, co jeszcze nie było spalone, chociaż niektóre domy, te o konstrukcji żelbetowej - wcale nie chciały się palić.
- Niemcy, żandarmi, gonią nas!
Matki trzymały na rękach przerażone, spocone dzieci. Zmoczyłem szmatkę w wodzie i jednemu dziecku obtarłem spoconą twarzyczkę. Alarm okazał się fałszywy! Jedna z kobiet powiedziała:
- Tu macie fatalne warunki, chodźcie z nami, my siedzimy pod kominem na "Grzebieniówce".
Na drugi dzień, kiedy jeszcze szarzało, poszedłem na poszukiwania. Szedłem przez "cmentarzysko" leżące w prostokącie ulic Fabrycznej, Przemysłowej i Czerniakowskiej. Dookoła zalegała śmiertelna cisza. Zobaczyłem komin. W żaden sposób nie mogłem znaleźć dojścia do ukrywających się pod kominem ludzi. Długo stałem na krawędzi terenu, który się urywał. Wgłębienie miało około 2 metry…
- Hallo! Jest tam kto?
Szmer, jakby szczury uciekały... Zacząłem wołać półgłosem:
- Nie bójcie się, hallo!!!
Za chwilę pokazała się maska ludzka, która wysunęła dużą beczkę i poczęła palcem dawać znaki, żebym wskoczył. Skoczyłem!
Obywatel Krzemiński wcale nie był gościnnie nastawiony. Był to czerniakowski bimbraż (red. bimbrownik?), który przygotował nawet siekierę, gdyby trzeba było zlikwidować niemieckiego konfidenta. Tzn. tak to sobie wymyślił w swoim wystraszonym mózgu. Z pomocą przyszła mi ta kobieta, której dziecku wytarłem buzię. Ona dopiero zaświadczyła, że jestem Polakiem. Wtedy Krzemiński zaprowadził mnie przyjaźnie do "apartamentów piwnicznych", gdzie przebywało około 30-stu osób z dziećmi. Nawet poczęstowano mnie cieniutkim plasterkiem wysuszonego boczku. Miałem zresztą, po zjedzeniu tego kawałka tłuszczu, niesamowite wrażenie: zdawało mi się, że wszystkie kiszki mi się rozklejają. Czułem jak nowe siły we mnie wstępują.
W piwnicach tych przebywałem do 10 X 1944. Zdawało mi się, że już wiecznie będę żył w podziemiach i nigdy nie wyjdę na powierzchnię. Pobyt w piwnicach stanowił sam dla siebie zamkniętą epopeję. Niezwykłą plagą dla ludzi były pchły, które rozmnożyły się w miliony. Brak było wody. Ludzie słabli z pragnienia, a dzieci wskutek awitaminozy miały twarzyczki pokryte strupami. W długim na 40 m korytarzu stał zawsze na straży jeden z moich towarzyszy niedoli…
Otóż zdarzyło się raz, że kilku Niemców weszło z podwórza przez okno w środku korytarza. Wtedy wystawiony "posterunek" przebiegł galopem przez korytarz. Wiedząc, że nie zdąży już dotrzeć do pozostałych, ale nie będąc zauważonym przez Niemców - wpadł do bocznej piwnicy i nakrył się kołdrą... Pech chciał, że Niemcy, którzy szukali cennych rzeczy, weszli do tej właśnie piwnicy, a jeden z nich podniósł kołdrę. Wtedy nasz bohater wyskoczył i wrzasnął:
Niemcy tak się przerazili, że prędko opuścili piwnicę. Zresztą mogli się przerazić, gdyż ten zarośnięty, czarny brunet w obcisłych, czarnych spodniach, czynił niesamowite wrażenie. Nie pamiętam już dzisiaj jak się nazywał.
Przez małego "judasza" obserwowaliśmy korytarz. W bardzo krótkim czasie weszło tą samą drogą kilkunastu Niemców z latarkami i bronią maszynową. Kiedy doszli do muru, jeden z nich powiedział:
- Hier ist schon Ende.
(red.: Tu jest koniec.)
Niebezpieczeństwo zostało zażegnane...
Nie będę opisywał szczegółowo, co się w tej piwnicy działo… Ale gdy dziecko zapłakało - matka ręką zatykała dziecku usta. Zresztą moi towarzysze radzili tej matce „dobrotliwie”, by "bękarta" udusiła. Bo przecież lepiej, jak go udusi, niż jakby krzykiem Niemców sprowadził.
Dnia 9 października, kiedy w odległej o jakieś 700 m od naszego schronu piwnicy gotowaliśmy wodnistą zupę z kaszy, zobaczyłem, że moi towarzysze zaczynają uciekać - i posłyszałem cicho wymówione przez Krzemińskiego "chodu". Z daleka zobaczyłem kilku SS-owców, którzy weszli do piwnicy od ul. Czerniakowskiej.
- Da hab ich schon einen!
(red.: Mam tu jednego!)
Nastąpiło kilka strzałów z pistoletu, ale widocznie kiepski to był strzelec, bo żadna kula mnie nie trafiła. Wyskoczyłem na podest parteru. Miałem nadzieję, że schowam się w gruzy - tymczasem znalazłem się prawie na poziomie ulicy Przemysłowej. W moim kierunku zaczęli biec żołnierze, od których roiła się cała ulica.
- Bandit! Bandit!
Cóż miałem zrobić? Skoczyłem pomiędzy nich! Zaraz przystąpił do mnie oficer i akcentem wiedeńskim zapytał:
- Wo sind ihre Kameraden?
(red.: Gdzie są twoi towarzysze?)
Odpowiedziałem, że jestem tu sam, jako osoba cywilna.
Na to oficer:
- Sie brauchen gar keine Angst haben. Es geschiet ihnen nichts, ich gebe ihnen darauf mein Ehrenwort! Aber hier ist ein engeres Kriegs-Gebiet und wer wird hier verbleiben ,wird als ein Spion betrachet.
(red.: Nie musisz się wcale bać. Nic im się nie stanie, daję im słowo honoru! Ale to węższa strefa działań wojennych i każdy, kto tu zostanie, będzie uważany za szpiega.)
Zamyśliłem się. Ile może być warte to słowo honoru??!! W tej piwnicy, w tych warunkach było beznadziejnie. Można było umrzeć śmiercią głodową, żal mi było dzieci. Oficer Austryjak robił dobre wrażenie. Zdecydowałem się! Powiedziałem, gdzie są ludzie - naturalnie cywile i zaprowadziłem go pod komin…
Niemcy poprowadzili nas w kierunku Alei Szucha. Musiałem tłumaczyć ciągle, że oficer przyrzekł, że nas każe tylko wyprowadzić z Warszawy!
Tymczasem zaprowadzono nas do zupełnie spalonej kamienicy, naprzeciw dawnego Ministerstwa Wojny, w której ocalała tylko brama - i kazano nam w tym komforcie przenocować... Jeden z podoficerów zapowiedział, że wcześnie rano przyjedzie i wyprowadzi nas z Warszawy. Po pełnej niepokoju, nieufności, zimnej i głodnej nocy – przyszedł, jak zapowiedział. Prowadząc ze sobą rower, wyprowadzał nas przez Mokotowską, a po drodze tłumaczył zdziwionym Niemcom, skąd jeszcze 10 października znaleźli się tu ci okropnie brudni i wystraszeni ludzie. Niemiec doprowadził nas do Służewca, podał każdemu rękę i powiedział:
- Gehen Sie in Gottes Namen - prawie że idylla!
(red.: Idźcie w Imię Boże…)
Po drodze ktoś nam dał pomidory, ktoś poczęstował dobrą wodą, a przekupka wołała:
- Chlebek, chlebek… bułki, bułki!
A więc to nie był jeszcze "koniec świata" - życie się dalej toczyło… Tylko ja byłem "goły wśród wilków": bez pieniędzy, bez dokumentów i bez dachu nad głową...
Warszawa, Zagórna 9, szpital powstańczy (fot. Mirosław Iringh, Muzeum Powstania Warszawskiego) |
Szpital polowy nr 2 przy ul. Zagórnej 9 (obecnie nr 3) zorganizowano w wolnostojącym, oddalonych od innych zabudowań budynku szkoły. W czasie okupacji były tu koszary Wehrmachtu.
Powstał on równolegle ze szpitalem w „Blaszance”. Mógł przyjąć ok. 200 rannych. Zarówno budynek jak i plac przed nim był doskonale widoczny ze stanowisk niemieckich. 16 września szpital został zajęty przez Niemców, wcześniej udało się wyprowadzić kilkunastu rannych, a następnie ewakuować ich na prawy brzeg Wisły. W szpitalu pozostało jednak ponad 200 osób. W godzinach wieczornych chorych chodzących oraz grupę ciężko rannych kobiet wraz personelem poprowadzono do al. Szucha. Tam dokonano egzekucji młodych mężczyzn, innych skierowano do szpitali podwarszawskich i do transportów przeznaczonych do obozów koncentracyjnych. Spośród 80 osób pozostałych na Zagórnej wiele rozstrzelano, cześć próbowała wydostać się z Czerniakowa, niektóre nawet płynąc wpław Wisłą lub na improwizowanych tratwach, część jednak nie dotarła do praskiego brzegu i zginęła w nurtach rzeki. <za: Szpitale polowe 1944)>
Autor: Ppor. Kazimierz Markowski ps. "Kaden" (1898-1974); 21. Kompania (AK)
Wstęp i wybór treści: Paweł Szopa
Redakcja: WojCiech
Uwaga: Z uwagi na fakt, że Autor nie tłumaczył wypowiedzi w języku niemieckim i nie ponosi odpowiedzialności za ich przetłumaczenie na język polski - zamiast skrótu "tłum." celowo użyto "red.".
O tym, jak zaczynało się Powstanie w Warszawie można przeczytać TUTAJ.