Dom moich rodziców stał frontem do południa, pośrodku miał dużą sień. Od zachodniej strony mieściła się izba z dwoma oknami na południe i mała izdebka z małym oknem na północ. W rogu, po prawej stronie przy wejściu z sieni, stał ogromny piec z płytą do gotowania i z piecem chlebowym. Miał duży okap i dziurę do komina z dużą, żelazną zasuwą w górze. Z tyłu był zapiecek. Pamiętam - byłam małą dziewczynką - gdy przychodził jakiś gość do rodziców, to uciekaliśmy za ten piec i z góry, jak z chóru, patrzyliśmy na izbę.
Obok pieca - drzwi do izdebki. Od strony zachodniej stały dwa łóżka, a między łóżkami były drzwi, które prowadziły do obory. Pod oknem stała długa ława, a przy niej druga, wyższa i szersza, służąca za stół.
W kącie, obok drzwi do sieni, stała szafa - kredens dwuczęściowy, którego górna część była oszklona. Dolna część miała blat i była zamykana. W oszklonej części mieściły się półki, na których Mama stawiała białe, z kwiatami, porcelanowe talerze i różne ozdobne garnuszki. W dolnej części kredensu przechowywano chleb, ser, cukier, miski i inne rzeczy służące do jedzenia.
Nad łóżkami, na całej szerokości ściany, wisiały różne obrazy treści religijnej. Szczególnie jeden utkwił w mojej pamięci. Był to obraz Matki Bożej Różańcowej. W środku obrazu namalowana była Matka Boża z Dzieciątkiem, otoczeni całym różańcem z piętnastoma tajemnicami obrazkowymi, które przedstawiały całą historię różańca - od zwiastowania aż do ukoronowania w niebie, w trzech częściach: radosną, bolesną i chwalebną.
W wieku siedmiu lat umiałam i bardzo lubiłam czytać. Z tego obrazu nauczyłam się odmawiać różaniec i rozumieć modlitwę różańcową.
Z boku, na ścianie przy wejściu do izdebki, wisiał zegar z dwiema wagami na łańcuszkach.
Rodzice uprawiali len i konopie. Mama z moją siostrą, Marysią, starszą ode mnie o siedem lat, międliły i przędły nici. Gdy wszystko zostało uprzędzione, wynosili z izby łóżka i wstawiali warsztat tkacki, który zajmował pół izby. Mama nie umiała nastawiać warsztatu - to wymagało specjalisty. We wsi Jangrot mieszkało kilku tkaczy, którzy umieli nastawiać - jeden z nich przygotowywał Mamie warsztat. Na tym warsztacie Mama tkała różne rodzaje płótna - to zależało od tego, z jakiej przędzy się tkało.
Każdy rodzaj płótna miał swoje przeznaczenie. Z najcieńszego, lnianego, szyto koszule, męskie i damskie. Z grubszego - prześcieradła, ręczniki, kalesony, woreczki na ser i worki na mąkę chlebową. A z tak zwanego zgrzebnego, z konopi - mama szyła worki na zboże i płachty, którymi posługiwano się do przenoszenia różnych rzeczy w gospodarstwie.
Na wiosnę, gdy słońce już dobrze grzało, na trawniku przed domem rozciągano surowe, zmoczone w wodzie płótno i nadal polewano je wodą - zawsze musiało być mokre. Nazywało się to bieleniem płótna.
Kiedy siostra Marysia wyrosła i miała już piętnaście lat, zaczęli się nią interesować ojcowie, którzy mieli synów „na ożenku”. Wtedy Mama zmieniła wygląd izby.
Na miejscu, gdzie stała ława do jedzenia - postawiła stół. Drzwi do obory przeniosła do małej izdebki, a na ich miejscu znalazła się skrzynia malowana w kwiaty na zielonym tle.
Przebudowano piece - front pieca przeniosła do małej izby, a zapiecek został całkiem zniesiony.
Dzięki temu izba się powiększyła i wyglądała jak nie ta sama. Łóżka były ładnie zasłane, nakryte kwiecistymi kapami. Na wierzchu leżały poduszki w białych poszewkach z koronkowymi wstawkami. Na oknach stały doniczki z kwiatami pelargonii i fuksji. Drewnianej podłogi nie było - tylko ubita równiutko ziemia.
W małej izbie powiększono okna, wstawiono szafę z różnymi półkami i półeczkami na kuchenne naczynia, a pod oknem ustawiono stolik, przy którym jadaliśmy. Koło szafy z półkami stały cebrzyki do mycia naczyń kuchennych i na ziemniaki, które obierało się do gotowania. Jeśli było małe dziecko - stała i kołyska.
Przy „nowych” drzwiach do obory - z jednej strony stała szeroka ława, a z drugiej wąskie łóżeczko, zwane wyrkiem.
Sień była długa i szeroka. Latem wykonywało się tam różne prace, które były potrzebne w gospodarstwie domowym.
Za drzwiami, przy wejściu do izby, stała szafa wmurowana w ścianę, sięgająca aż do powały, z półkami i drzwiczkami, które otwierały się w prawo i w lewo. W tej szafie Mama przechowywała mleko, w różnej wielkości „skorupianych” (glinianych) garnkach, zwanych siwakami.
Tę szafę to dobrze pamiętam. To była cała historia z lat dziecinnych, mojego strachu przed biciem za karę.
W maju były Zielone Święta. Był taki zwyczaj, że wieczorem, w drugim dniu Zielonych Świąt, palili sobótki. Do późnej nocy, we wszystkich wsiach dookoła paliły się, kręciły i ruszały ogniki. Dla nas, dzieci, była to wielka frajda. Rodzice i Dziadkowie mówili, że te ognie, sobótki, ludzie palą na pamiątkę zesłania Ducha Świętego na Apostołów, którzy po wniebowstąpieniu Chrystusa do nieba modlili się w wieczerniku, a Duch Święty wstąpił w nich w postaci ognistych języków.
Miałam sześć lat, kiedy urodził się brat Ludwik (zmarł, gdy miał sześć miesięcy). Pewnego dnia, obudziłam się rano i usłyszałam, że w naszej izbie płacze dziecko. Zeskoczyłam z łóżka i prędko tam pobiegłam. Mama leżała na łóżku, a przy niej maleńkie dzieciątko. Przy łóżku stała obca kobieta - i pytam, skąd się wzięło dziecko. Ta kobieta powiedziała, że kiedy szła koło naszego domu, to zobaczyła, że pod gruszą leżało dziecko, to je wzięła i przyniosła.
Rzeczywiście, za oborą rosła duża, rozłożysta grusza, zwana gajówką. I ja, przez długi czas, gdy się rano obudziłam, to latałam pod tę gruszę i szukałam dziecka.
Potem musiałam stale być przy kołysce i kołysać, gdy dziecko zapłakało. A dotychczas byłam przyzwyczajona do biegania po polu i za krowami.
Na drugi dzień po „sobótkach” wszyscy poszli w pole, bo był czas okopywania ziemniaków. Zostałam w domu z młodszym bratem, Franciszkiem. Ten Franuś to był taki niespokojny duch i mówi do mnie:
- Wiesz, Hanka, zapalmy sobótki.
Byliśmy w podwórzu, gdzie leżała kupa słomy. Mnie się to spodobało:
- No, to zapalmy.
Wzięłam z kupy zwitek słomy, poszliśmy daleko od domu. W tym miejscu były posadzone ziemniaki. Weszliśmy w środek tych ziemniaków, spaliliśmy tę słomę i wróciliśmy do domu. Ktoś widział i doniósł Mamie, żeśmy palili ogień. Przybiegła bardzo zdenerwowana i przestraszona, że mogliśmy spalić dom. Złapała biczysko, które służyło do poganiania krów i tym biczyskiem cały strach i złość „wybiła” na mnie. Byłam cała posiniaczona i obolała.
Miałam wielki żal do Mamy, że zamiast bić, mogła mi powiedzieć, że źle robię - ja bym to zrozumiała bez bicia. Postanowiłam, już jako dziecko sześcioletnie, że gdy urosnę i będę mieć dzieci, to nie będę ich bić, a tylko im powiem i wytłumaczę, jak należy postępować, a czego nie należy robić. Postanowienia dotrzymałam, a jeśli któremu swojemu dziecku musiałam dać klapsa, to i mnie bolało.
Niewiele później starszy brat Józef przyniósł do domu kwiaty kąkolu i schował je do szafy w sieni, na najwyższą półkę i sobie poszedł. Byłam bardzo ciekawa tych kwiatków, więc po półkach weszłam po nie na górę, a gdy schodziłam, to sukienką zawadziłam o garnek. Garnek spadł na ziemię, rozbił się i rozlało się mleko. Bardzo się przestraszyłam.
Kiedy Mama przyszła z pola i zobaczyła szkody, w zdenerwowaniu namawiała Ojca, żeby mnie zbił. Ojciec popatrzył na mnie - widzę, że odpina pasek i idzie w moją stronę, więc zaczęłam uciekać. Trochę mnie pogonił, a potem dał spokój. Ze strachu schowałam się i do samego wieczora siedziałam w tym schowku. Kiedy się ściemniło, zaczęli mnie szukać i oznajmili, że karę mam darowaną.
Za tą wielką szafą w sieni stał komin z dużą dziurą do wymiatania sadzy, która była zatkana deską. Za kominem były drzwi do małej izby.
Po drugiej stronie sieni, za drzwiami od frontu, stały duże żarna, na których Mama i siostra Marysia mełły codziennie zboże na śrutę dla świń, żyto i jęczmień. Jęczmienną śrutę Mama odsiewała na splecionym sitku. Z odsianej mąki zagniatała ciasto i gotowała kluski do jedzenia, zwane zacierką. Gotowała je na mleku.
Gdy podrosłam, to i ja pomagałam Mamie mleć „na dwie ręce”.
Obok żaren były drzwi do komory, w której przechowywano ubrania w zamykanych skrzyniach i różne sprzęty. Dalej były schody prowadzące na strych, a za nimi drugie drzwi - do małej i ciemnej komórki, gdzie stały beczki z kiszoną kapustą. Wiosną w tej komorze, na przetakach wysłanych miękką słomą i pierzem, Mama nasadzała kwoki na jajkach kurzych i kaczych. Gęsi nasadzała w duzach ze słomy uplecionej w warkocze, zeszytych sznurkiem ukręconym z konopi.
W rogu, przy drzwiach, stała beczka na czystą wodę, którą przynosiło się ze studni w konewkach.
Ku północy wychodziło się z sieni na podwórze. Po jego prawej stronie stał płot na miedzy. Od samego domu do końca stodoły, tuż przy płocie, rosły lipy, gęsto posadzone przez Dziadka Andrzeja. Za stodołą rosły jeszcze dwie inne, ogromne i rozłożyste lipy.
Zaraz na lewo za progiem, pod okapem sieni ułożona była przegródka, po której chodziło się do obory i chlewika. Za przegródką – gnojownia, duże wgłębienie, gdzie w każdą sobotę wynosiło się gnój z obory i chlewika. Po wyrzuconym tam gnoju Ojciec jeździł koniem, „żeby gnój się ułożył”.
Obora była długa na całą szerokość domu. W jej wnętrzu, przy jednej ścianie stały drewniane żłoby zbite z desek, a nad nimi ułożono specjalną drabinę, za którą w zimie zakładało się koniczynę, grochowinę, bobrzankę, a nawet nać ziemniaczaną (jesienią, przed kopaniem ziemniaków, jeszcze zieloną nać zrzynało się sierpem, układało na rządkach, a jak wyschła - wiązało się w snopki powrósłem i zimą spasało).
Po drugiej stronie stało duże koryto, w którym esakiem siekało się brukiew. Esak był specjalnym narzędziem robionym przez miejscowych kowali (kawałek żelaza z kosy, zwinięty w "S" i nabity pionowo na drewniane stylisko).
W rogu obory ulokowany był kącik dla cieląt, z małym żłobkiem i drabinką.
Ponadto zimą w oborze stała beczka z wodą używaną do pojenia krów i cieląt oraz worki z sieczką.
Pod żłobem chowały się króliki.
W ścianę obory wbite były duże, drewniane kołki do wieszania powróseł, wideł, kopaczy, worków i płacht.
Przy oborze stał chlewik na świnie, kury i gęsi. Za nim była szeroka brama wyjazdowa, zamykana na noc.
Dalej stała wiata, taka zadaszona szopa z jedną (tylną) ścianą - od podwórza była otwarta, a bokiem przylegała do stodoły. Przeznaczona była na przechowywanie wozów i dużych narzędzi do uprawy roli: pługa, brony, radła. W kącie tej szopy wkopano w ziemię duży pniak, na którym rąbano drewno na opał, a także wykorzystywano go do różnej domowej majsterki. Do robót ciesielskich używano znajdujące się tuż obok – kobylicę, kozła do przerzynania drzewa piłą, siekierę, siekierkę i drewnianą pałkę (służyła za młotek i pobijak do dłut zarazem). W graniczącej z szopą ścianie stodoły wbite były drewniane kołki, na których wieszało się łopaty, motyki, grace, kilof, widły, grabie, ośniki, hebel, świdry i piły oraz cieśliczkę (narzędzie do drążenia niecek, szufli i szufelek). Wisiały też sznurki ukręcone z konopi, używane do zawiązywania worków ze zbożem.
Na belkach w poprzek szopy położono żerdź do wieszania worków na zboże i inne rzeczy.
Do szopy przylegała stodoła, w której środku mieściło się boisko z wrotami na dwie strony, a po bokach boiska - zapola. Od strony wschodniej do stodoły było przybudowane drugie boisko - tam stała ręczna sieczkarnia (z dwoma kołami żelaznymi po bokach), do rżnięcia sieczki dla krów i koni.
Dla krów rżnięto sieczkę ze słomy jęczmiennej i owsianej, dla koni - ze słomy owsianej i żytniej, razem z ziarnem. Jeśli konie zimą nie pracowały, to rżnięto tylko żyto z ziarnem i słomę z owsa.
Żytnią słomę Ojciec zostawiał na poszycie dachów.
Rżnięcie sieczki było ciężką pracą. Każdego zimowego wieczoru Rodzice, razem z siostrą Marysią i bratem Józefem, musieli narżnąć sieczki na cały następny dzień, a w sobotę na dwa dni. Kiedy Mama nie mogła przy tym pracować, to pomagałam i ja.
Jak już opisałam, środek stodoły zajmowało boisko, które służyło do młócenia na nim zboża za pomocą cepów. W naszym "domowym języku" boiskiem nazywaliśmy klepisko. Myślę, że nazwa "klepisko" pochodzi od sposobu jego zrobienia, to jest utwardzenia ziemi.
Po zbudowaniu stodoły na miejsce wyznaczone na klepisko nawoziło się dobrej, żółtej gliny. Po wstępnym rozprowadzeniu na podłożu polewało się ją wodą i bosymi stopami wyrabiało się to gliniane ciasto aż do momentu, gdy glina odstawała od nóg. Po stężeniu glinę ubijało się specjalnymi ubijaczami, zrobionymi z kawałka grubej deski, gładkiej od spodu i osadzonej na stylisku. Grubość warstwy gliny świadczyła o mocy boiska. Dokładnie zrobione było gładkie i równe jak stół, a tak twarde, że gdy w żniwa wjechało się na nie ciężkim wozem pełnym zboża, nie zostawał w nim żaden ślad.
W późniejszych latach, gdy można było kupić cement, klepiska robili betonowe.
Po omłóceniu zboża i wstępnym oczyszczeniu grabiami z różnych śmieci, to jest z pociętej słomy i pustych kłosów (te „wygrabki” nazywano użynami i były spasane końmi), Ojciec specjalną szuflą (własnej roboty) zgarniał zboże z plewami na jedną kupę. Stronę zapola, na którą zgarniał zboże, wybierał w zależności od tego, czy wiatr wiał od południa, czy od północy. Następnie Ojciec klękał, do małej szufelki nabierał zboże i dobrze wyćwiczonym ruchem ręki rzucał je pod wiatr, na całą szerokość boiska. Wtedy od strony wiatru układała się najpierw warstwa czystego ziarna, bliżej Ojca warstwa ziarna pośledniejszego, a najbliżej niego plewy, które będąc lekkimi nie chciały lecieć pod wiatr. Ojciec był cały zasypany plewami, razem z twarzą. Dlatego po tej pracy przez kilka dni chodził z zaczerwienionymi i łzawiącymi oczyma.
Zboże z pierwszej warstwy nie było jednak zupełnie czyste. Zostawały w nim kawałki słomy i kłosów, które były cięższe od plew i mieszały się z ziarnem. Takie ziarno Mama brała na przetak i poruszała nim w koło – wtedy paprochy wychodziły na wierzch. Mama zbierała je ręką, a pozostałe na dnie przetaka, czyste już zboże, zsypywała do worka.
Drugą warstwę pośledniejszego zboża (poślad) przeznaczali na paszę dla świń i kur, a poślad z owsa - dla koni.
Trzecią warstwę, to jest zarówno plewy jęczmienne, jak też z owsa i drobne plewy żytnie (odsiane na specjalnym przetaku z dużymi dziurkami w dnie) - spasano świniami. Była to pożywna potrawa, którą Mama gotowała świniom na kuchni w dużych żelaznych garnkach z drewnianymi pokrywami. Najpierw gotowała wypłukane z ziemi ziemniaki, zalane wodą do połowy garnka, na wierzchu przykryte łupinami pozostałymi po naszym, „ludzkim” jedzeniu. Po ugotowaniu ziemniaki razem z wodą wylewała do przeznaczonego na to koryta, na suche plewy, a po ostygnięciu ubijała to „pałką”. Po obsypaniu śrutą skarmiała świniami.
Babka Agnieszka opowiadała, że gdy była dziewczyną, to świnie latem pasała na trawie, na pastwisku. Zimą świń nie chowali, nie mieli czym ich karmić.
Za chlewem i gnojówką rosła stara, duża grusza, zwana gajówką - rodziła dużo drobnych gruszek, nazywaliśmy je ulęgałkami. Obok niej rosła rozłożysta jabłoń - miała duże, zielone jabłka zimowe. Po zerwaniu, przed mrozem, Mama wynosiła je na strych nad izbą, układał na powale na podłożonej słomie i przesypywała żytnimi plewami. Przechowywały się aż do wiosny. W Święta Wielkanocne, jak je Mama przyniosła - wyglądały jak świeże i były bardzo smaczne.
Ziemia, którą posiadali moi rodzice, była przedzielona na dwie połowy drogą. Budynki stały na jednej połowie gospodarstwa, a na drugiej połowie, przy samym gościńcu, był stawek, w którym przez cały rok utrzymywała się woda. W tym stawku były nawet rybki, takie krótkie, szerokie - mówili, że nazywają się karasie.
Po drugiej stronie gościńca rosły nasze wiśnie, posadzone w równy rząd przez całą szerokość pola. Na wiosnę pełno w nich było chrabąszczy. Rano Ojciec budził nas, otrząsał drzewa z tych owadów, a myśmy zbierali je do drewnianego wiadra. O te przysmaki biły się kury, a kogut chodził wokół nich z rozczapierzonymi skrzydłami i wyciągniętą do góry szyją i dziwnie ciurkotał.
Anna Szopa
Pamięci moich Rodziców
Szczecin, 5 VII 1984r.
————————-
Fotografie z Porąbki: Karina Stempel (także autorka „Roku Drewnianego Konia”).
————————
Zapraszam do pobrania i lektury -> Anna Szopowa i Wojciech Banaszak: Opowieści z Pamięci
WojCiech