Przejdź do głównej zawartości

Translator

Wieś i dom w Porąbce /1/

Porąbka była osadą zagubioną pomiędzy Glanowem, Trzyciążem, Budzyniem oraz Suchą i wraz z tymi wsiami należała do parafii Poręba Górna w gminie Jangrot, w powiecie Olkusz, w guberni kieleckiej, a wszystko to w dawnym Królestwie Polskim, wciąż jeszcze znajdującym się pod władzą rosyjskiego cara.

W tym czasie dla wsi nie było żadnych szkół lub choćby tylko jakiejś organizacji zajmującej się nauczaniem chłopskich dzieci. Na czternaście wsi należących do gminy Jangrot była tylko jedna szkoła, w której obowiązywał język rosyjski. Językiem urzędowym też był rosyjski. Nauczycielem był Rosjanin. Wszelkie nakazy urzędowe przychodziły do wsi w tym języku.

Porąbka 1 Karina Stempel

Ludzie byli ciemni. Dziadek Andrzej nie umiał czytać. Na całą Porąbkę tylko moja Babka Agnieszka, matka mojego Ojca, umiała czytać i Ona uczyła czytać dzieci ze wsi - przychodziły się uczyć same dziewczynki, bo właśnie wtedy przyszła moda na książeczki do nabożeństwa, które „agenci” roznosili po wsiach. Książeczki te były różnej ceny i wielkości. Matki posyłały do Babki swoje córki, żeby mogły z taką książeczką pójść do kościoła. Moja Mama także była Jej uczennicą. 

Do nauki czytania nie było żadnych podręczników. Babka miała jakąś bardzo starą, malutką książeczkę (zwaną groszówką) i z niej uczyła.

Mój Ojciec sam nauczył się czytać i pisać po polsku i po rosyjsku. Umiał odczytywać różne urzędowe papierki, które przychodziły do wsi. Inni, ci, którzy nie umieli czytać, nieraz parę kilometrów musieli chodzić do gminy, żeby im odczytano - i pięknie się kłaniać. Do tego trzeba było coś przynieść w kieszeni, pod pachą lub w worku. Było to uzależnione od tego, o jaką sprawę chodziło. Gminny gryzipiórek, który z biedą potrafił napisać podanie, miał się za wielką figurę i z pogardą odnosił się do chłopa.

W Porąbce urodzili się i mieszkali moi Rodzice – Wawrzyniec, nazwiskiem Seweryn i Katarzyna, z domu Palicka. Mieszkali razem z rodzicami Ojca, a moimi Dziadkami - Andrzejem (też urodzonym w Porąbce) i Agnieszką, z domu Cader (urodziła się we wsi Glanów, w parafii Naramowice).

Rodzina Mamy, Wojciech i Wiktoria Galiccy, także urodzili się w Porąbce i tam mieszkali. Ich dom położony był niedaleko dawnego dworu.

Grunta należące do wsi Porąbka były bardzo zróżnicowane. Tam, gdzie mieszkali rodzice Mamy, w stronę południową było duże wzniesienie, od 8 do 10 metrów w górę, a pole dochodziło do Glanowa. Ziemia była równa i urodzajna. Na tym wzniesieniu mieli swoje gospodarstwa Galiccy (rodzice Mamy), a także Domagałowie, Serwatkowie, Kubiki. Za nimi, na okroju wsi od strony Glanowa, były już tylko zabudowania folwarczne. W owym czasie z dworu nie było już śladu - wśród kilku drzew stała tylko duża, murowana z kamienia owczarnia i czworaki, wszystkie w ruinie.

Porąbka 2 Karina Stempel

Do tego wzniesienia były przybudowane, w tak zwanym nawsiu, dwie małe chałupki, w których mieszkały jakieś kobiety (mówili na nie "wyrobnice"). U nich zatrzymywali się Cyganie, kiedy przyjeżdżali do wsi, a w kilka miesięcy po ich odjeździe rodziły się w tych chałupkach dzieci.

Pamiętam taką młodą dziewczynę, szesnastoletnią, ładną, ciemną na twarzy - gdy w zimie jechaliśmy do kościoła sankami, był duży śnieg - ona szła obok sanek, po tym śniegu, boso. Po tylu latach jeszcze ją pamiętam, widzę, jak jej nogi toną w tym głębokim śniegu. Miała małe, zgrabne i cienkie nóżki. Spotykałam ją jeszcze wiele lat potem, gdy przechodziła koło mojego domu w Zagórowej - i rozmawiałam z nią wiele razy. Zawsze chodziła boso.

 U podnóża opisanego wzniesienia była droga, zwana gościńcem. Obok drogi - duży, głęboki staw, gęsto obsadzony drzewami, a obok studnia, jedyna na całą wieś.

Moi Rodzice mieszkali od strony wsi Sucha. Mieli szesnasto morgowe gospodarstwo, które dostali od rodziców Ojca. W akcie notarialnym był postawiony warunek, że z tego gospodarstwa rodzice spłacą jeden tysiąc rubli i zupełne dożywotnie utrzymanie Dziadków. Do tego było zastrzeżenie, że od daty zapisu rodzice Ojca mają prawo jeszcze przez pięć lat być pełnymi gospodarzami majątku. Dopiero po pięciu latach małżeństwa moi Rodzice zaczęli prowadzić gospodarstwo na własną rękę.

Pobrali się bardzo młodo. Ojciec miał osiemnaście, a Mama szesnaście lat. Ojciec miał brata Franciszka (był starszy od Ojca) i dwie siostry. Imion sióstr nie pamiętam - już nie żyły, gdy się urodziłam.

Mama miała siostrę Marię, starszą od niej. Z tą Marią ożenił się starszy brat Ojca - Franciszek. Taką kombinację małżeńską nazywano frymarkiem i mówili: „ożenił się na frymark”.

Brat Ojca, Franciszek, objął gospodarstwo po rodzicach żony, Marii, córki Wojciecha i Wiktorii Galickich. Mama przyszła na gospodarstwo rodziców Ojca i przy zapisie rejentalnym została przypisana do połowy gospodarstwa. To było prawo obyczajowe, które zabezpieczało dziedzictwo ziemi dla dzieci na wypadek śmierci jednego z rodziców i dawało kobiecie prawo równego partnerstwa w sprawach rządzenia domem, prowadzenia rodziny i gospodarowania.

Nie zawsze takie partnerstwo się udawało, często silniejszy brał górę nad słabszym. Już jako dziecko zauważyłam, że małżeństwa żyjące zgodnie miały lepsze gospodarstwa, w domu porządek i dzieci lepiej wychowane.

Mama urodziła dziesięcioro dzieci. Troje zmarło w wieku dziecięcym. Dwie najpierw urodzone córki, Elżbieta i Anna, zmarły na krup, a siódmy z kolei, Ludwik, zmarł na zapalenie oskrzeli w wieku sześciu miesięcy. Wychowało się nas siedmioro: Maria, Józef, Anna, Franciszek, Feliks, Ludwik i Jan.

Urodziłam się w 1894 roku jako piąte z kolei dziecko.

Rodzice posiadali w jednym kawałku czternaście morgów ziemi. Na nim stał dom, stodoła, obora i różne przybudówki - owczarnia, sieczkarnia i chlewik.

Pole mieli bardzo niewygodne do pracy. Ciągnęło się w stronę północną przez całe dwa kilometry. Było na nim dużo dołów i pagórków oraz wyrw, tak zwanych wodników. Kończyło się w połowie drogi do Poręby Górnej.

Do tych czternastu morgów były przydzielone tak zwane domiary - dwie morgi, osobno za wsią. Był to wąski i długi na niemal dwa kilometry pasek ziemi, który dochodził do Glanowa (rodzinna wieś Babki, Agnieszki), w domowym języku zwany pastwiskiem.

Na to pastwisko, mając sześć i siedem lat, wyprowadzałam krowy z bratem Józefem, starszym ode mnie o dwa lata. On przodem prowadził dwie krowy, a ja za nim drugie dwie. Droga, którą szliśmy z krowami, prowadziła przez wieś w stronę wschodnią.

Z lewej strony mijaliśmy domy Galickich, krewnych Mamy. Pamiętano, że gdy stryj zmarł, to leżał w trumnie z otwartymi oczyma, a zgromadzeni przy nim sąsiedzi mówili do siebie:

  • Kogo on teraz wypatrzy?

Potem mijaliśmy Kubika, któremu przydzieli "pole" - same nieużytki. Z Kubikiem to było tak, że był chłopem strasznie upartym, a za czasów pańszczyzny za różne uchybienia kładli chłopa na specjalnej ławie i odliczali baty, na ile „zasłużył”. Po egzekucji, pobity, jak wstał z ławy - to musiał podziękować, a Kubik nie chciał tego uczynić. Chwalił się:

  • Co mi dobił, to mi dobił, ale com mu nie podziękował, tom mu nie podziękował!

Znałam go - na swoje nieużytki przyprowadzał niedużą, czerwoną krowę. Mieszkał na końcu wsi, koło zabudowań folwarcznych. Był wysoki, postawny. Ubierał się w zgrzebne portki, długą lnianą koszulę wypuszczoną na wierzch i przepasaną rzemiennym paskiem. Chodził z gołą głową i białymi, długimi włosami. Choć był już w podeszłym wieku, trzymał się prosto, krzepko i miał wygląd hardego człowieka.

Dalej mieszkał Maciej Zaręba, wielki dowcipniś i wesołek. Całe lato chodził w kożuchu i boso.

Jeszcze dalej był dom Siemińskich, na których mówiono, że "się mają od waszecia". Mieszkali w ładnym, wesołym domu z ogródkiem kwiatowym. Mieli dwie dorosłe córki, które ubierały się trochę z miejska. Nosiły fikuśne, z różnymi falbankami, bluzeczki, jakich się jeszcze na wsi nie nosiło. W pewną niedzielę, latem, mając siedem lat, szłam z Mamą do kościoła i szły z nami córki Siemińskich. Mama im dogadywała, że się stroją, że to jest niestosowne, takie ubieranie się na wieś, i temu podobne uwagi. Mnie, jako dziecku, nie wydało się to słuszne, co Mama mówi - i wstydziłam się za Mamę.

Następny dom stał przy samej drodze. Mieszkał w nim Mikołaj Domagała, który niedawno powrócił z wojny „tureckiej” (na Krymie).

Dalej były domy dwóch braci Rupiów. Stały daleko od drogi, z ogródkami, w których kwitły wysokie, żółte kwiaty. Dużo drzew rosło koło domów. Jeden dom był z gankiem, obrośnięty dzikim winem. Całość wyglądała dostatnio i porządnie. Przed domem, koło drogi, zielenił się trawnik, na którym pasły się gęsi z gęsiętami.

Za Rupiami szła droga, która prowadziła do Wolbromia przez Porębę Górną i Kamienną Górę. Wolbrom był miastem położonym w dolinie, a wieś Kamienna Góra leżała na wysokim wzniesieniu. Droga, którą zjeżdżało się od Kamiennej Góry, była bardzo stroma i kamienista, więc konie musiały dobrze trzymać wóz. Jeżeli wiozło się coś cięższego, to wóz hamowało się w ten sposób, że łańcuchem unieruchamiało się tylne koło u wozu, aby się nie obracało.

Raz, w czasie żniw, szłam z dzbankiem po wodę do studni. Jakiś gospodarz jechał wozem z dwoma końmi w zaprzęgu. Na skręcie drogi spotkał się ze znajomym, a ten pyta się go:

- Kumotrze, a kaj to ta jedziecie?

- Dyć, kumoterku, do miasta, do Wolbromia. No, juści, kadyzby.

- Kumotrze, przecie dziś nie ma targu.

- Ja ta nie na targ, jeno wiecie, Marcysie wydajemy za chłopa, to i trza to i owo kupić.

- A za kogo ją dajecie?

- Domagałów Pietrek się żeni.

- Cho, cho, zdatny parobek. Ale, jak ta pojedziecie przez Kamienną Górę, to uważajcie, bo tam droga jak z pieca na łeb.

Za drogą było gospodarstwo, którego zabudowa różniła się od innych zabudowań. W całej wsi domy stały frontem do drogi, a tego domu nie było widać. Był zakryty sadkiem, płotem i wysokimi drzewami przed tym płotem. Biały, miły i przytulny pokazywał się dopiero od strony pola, kiedy drogą jechało się do Poręby Górnej. Przy nim był kwietnik i ławeczki. Nie wiem, jak nazywali się jego mieszkańcy - mówiło się "do Leona". Za "Leonem" droga obniżała się i stał dom Rupiów, już stary i niski, wybielony na biało, z małymi oknami, z ogródkiem, z wysokimi, żółtymi kwiatami i długą ławką przy ścianie.

Dalej stał dom Gajdów. Widać było, że dom był niedawno zbudowany, bo w innym stylu i na niskiej podmurówce. Stał blisko drogi, a za nim stała stodoła. Całość wyglądała, jakby tu nikt nie mieszkał. Nie było żadnych drzew ani ogrodzenia. Tylko przy frontowych drzwiach dzieci siedziały na progu. Niżej leżało kilka kamieni, które służyły za schodki.

O tych Gajdach chodziło dużo plotek i opowieści. Jego ojciec postawił ten dom na miejscu, gdzie dawniej stała karczma, która stała na posiadłości ojca. Ten ojciec załatwiał różne sprawy związane z prowadzeniem karczmy, również i syn był prawą ręką karczmarza i widział, że karczmarz nie pracował tak ciężko, jak jego ojciec. Był lepiej ubrany, odżywiony, zawsze miał pieniądze. Gdy rząd carski zlikwidował karczmy, to karczma została rozebrana, a na jej miejscu został postawiony dom.

Syn ożenił się z córką karczmarza, która nie była przyzwyczajona do pracy w gospodarstwie rolnym i nie umiała pracować. Gdy sami zaczęli gospodarować po śmierci rodziców, to wszystko im się rozłaziło. Siedzieli i myśleli, co robić, żeby mieć pieniądze, a nie pracować na roli. Widać, że gdzieś coś znaleźli - sprzedali gospodarstwo i wyjechali.

Po kilku latach spotkałam się przypadkowo w Krakowie z jednym z tych Gajdowych dzieci. Pracował jako krawiec w spółdzielni inwalidzkiej, na ulicy Floriańskiej.

Za Gajdą mieszkał stryjeczny brat Dziadka Andrzeja - Jan Seweryn. Miał przezwisko "Mikołajczak", od imienia swojego ojca. Był zamożnym i powszechnie szanowanym gospodarzem. Jego dom wyglądał jak dworek, z gankiem obrośniętym chmielem, stał daleko od drogi. Wokół budynków gospodarskich rosły duże, gęsto posadzone drzewa. Żonę miał z Imbramowic, też z zamożnej rodziny. Żona po urodzeniu szóstego dziecka zachorowała i dosyć długo leżała. Kiedy umarła, najmłodsze dziecko, syn, miał półtora roku.

”Mikołajczak” po śmierci żony ożenił się powtórnie ze starszą panną, która prowadziła gospodarstwo u jakiegoś emerytowanego proboszcza i przezywano ją "księżą gospodynią". Ta kobieta była dobrym duchem w rodzinie. Nie tylko umiała prowadzić gospodarstwo - z sercem zajęła się dziećmi. Sąsiedzi i krewni mówili, że nawet rodzona matka nie potrafiłaby tak ich wychować.

Trzy córki wydała za mąż i przygotowała im ładną wyprawę. Jeden z synów ukończył kurs w szkole rolniczej w Pszczelinie, a najmłodszy ukończył gimnazjum i wstąpił do seminarium duchownego. Ten najmłodszy bardzo ją kochał, jak swoją rodzoną matkę, a ona jak swego rodzonego syna.

Po kilkunastu latach spotkałam się z nią - była już wdową, mieszkała przy tym synu, który został na gospodarstwie po ojcu. Mówiła, że czeka na najmłodszego syna, kleryka, który ma przyjechać, gdyż już ma święcenia kapłańskie. Widać było, że w czasie wdowieństwa ten syn był przy niej, a ona widziała w nim coś w rodzaju nagrody za poświęcenie i trud ich wychowania.

Jan Seweryn miał młodszego brata, na imię mu było Antoni - i był zupełnie niepodobny do Jana. Jan był tęgim i zażywnym mężczyzną, nosił długie, sumiaste wąsy, nie umiał czytać. Antoni był natomiast szczupły, ruchliwy, golił wąsy, a ponadto umiał czytać i pisać, miał także różne zainteresowania intelektualne. Często przychodził do mego Ojca na pogawędki i pożyczał "Gazetę Świąteczną", którą Ojciec prenumerował. Mieszkał przy bracie i pomagał w gospodarstwie, ale nie miał zamiłowania do pracy w gospodarstwie i jak mówili niektórzy, nie miał pociągu do kobiet (do śmierci był kawalerem). Z tego powodu miał różne złośliwe przydomki. Wydaje się, że ten brak pociągu do kobiet, w ogóle do ożenku, był w tej rodzinie jakby zakodowany. Ich siostra wyszła za mąż do wsi Zagórowa, w parafii Imbramowice, za Kwapnia. Miała pięcioro dzieci, dwie córki i trzech synów. Tylko jedna córka wyszła za mąż, z synów żaden się nie ożenił.

Za "Mikołajczakiem" mieszkał Żyła. Jego dom stał daleko od drogi, za stawem. Za czasów, kiedy jeszcze stała karczma, Żyła miał sławę "bitnika". Przyjaźnił się z Dziadkiem Andrzejem. W kółku rodzinnym opowiadano, że jednego dnia zaczęli bójkę w karczmie i bili Żyłę. Dziadek go bronił i w tej bójce został ugryziony w staw średniego palca, u prawej ręki. Od tej pory Dziadek miał ten palec zupełnie sztywny.

W czasie, kiedy z bratem prowadzaliśmy krowy koło domu Żyły, on leżał w łóżku ciężko i nieuleczalnie chory. Mówili, że jest to kara Boża za to, że w sądzie fałszywie przysięgał.

Za Żyłą mieszkali Sewerynowie, krewni Dziadka i Ojca.

Dalej był dom Feliksa Serwatki, którego żona Wiktoria była moją chrzestną matką - mieli tylko jednego syna, którego kształcili na księdza. Opiekował się nim proboszcz z Poręby Górnej.

Za Serwatką stały jeszcze dwa domy i już zaczynały się dworskie pola i drogi, które prowadziły z Porąbki - jedna w stronę północną, do Budzynia, druga na południowy wschód, do Glanowa.

W tym czasie dworskie pola były w dzierżawie. Od strony południowej dzierżawił ziemie Nowak z Glanowa, który tam mieszkał we dworze, a od strony Budzynia dzierżawili chłopi, gospodarze z Porąbki. Moi Rodzice też dzierżawili dwie morgi, zaraz za wsią. Pamiętam, że na tej dzierżawie była dużo lepsza ziemia, czarna i bez kamieni. Jeszcze jako dziecko dziwiłam się, że żyto na dzierżawie jest dużo wyższe i ma większe kłosy, niż na tej ziemi, na której mieszkają i gospodarują moi Rodzice.

Porąbka 3 Karina Stempel

Tuż przed domem Żyły stała głęboka, ocembrowana studnia, z daszkiem. Po bokach miała duże, żelazne koła i dwa okute wiadra na łańcuchach. Zwana była gromadzką. Za nią był ogromny staw, z lśniącą w słońcu wodą, w której chłopcy pławili konie. 

Od studni droga rozdwajała się - w stronę południa zaczynała się odnoga wsi Porąbki, zwana "Pod wrzos". Zaraz na skręcie tej drogi domy stały po prawej stronie. Pierwszy dom, który stał na skręcie, należał do Mikuły, który miał opinię odludka i gwałtownika. Mówili, że znęcał się nad żoną, bił ją. Mikuła miał ponury i groźny wygląd, chodził z czarną brodą i złymi oczyma. Dom i całe jego otoczenie wyglądały niedbale i dziko. Przechodząc koło tego domu zawsze odczuwałam jakiś strach i uczucie zagrożenia. Jego żona była siostrą Dziadka Andrzeja - była moją ciotką, ale jej nie znałam. Mówili, że zdziczała. Nigdzie nie chodziła i kryła się przed ludźmi. Rodzina nie utrzymywała z nimi żadnych stosunków. Przecież w tych czasach żonę uważano za własność męża i nikt się do ich spraw małżeńskich nie wtrącał.

Obok Mikuły mieszkał Paweł Seweryn, kolejny krewny Rodziców. Uchodził za dobrego gospodarza i rzeczywiście takim był. Dom miał nowy, drewniany, z dużymi oknami i ogródkiem. Całe gospodarstwo, razem z podwórzem, było ogrodzone drewnianym płotem. Ziemię posiadał w jednym kawałku, i równym. Mówili o nim, że ma pracowitą i gospodarną żonę i że jej każe gotować kaszę na zsiadłym mleku. Spotykałam ją często, gdy przechodziłam z krowami koło ich domu. Była wysoka, dobrze zbudowana, schludnie i dostatnio ubrana. Chodziła w krótkim fartuszku. Sąsiadki chodziły w długich fartuchach i obmawiały, że nie stać ją na długi - i to była jej inność!

Dalej stały dwa domy - braci Antoniego i Kazimierza Sewerynów, też krewnych Ojca.

Na końcu wsi mieszkał Gajda. Syn tego Gajdy ożenił się z Kasią, córką stryja Franciszka i ciotki Marii. Przy domu Gajdy zaczynało się nasze pastwisko. Pięło się wysoko w górę i z góry znów w dolinę, aż do wsi Glanów, a to była rodzinna wieś mojej Babki Agnieszki.

Anna Szopa
Pamięci moich Rodziców
Szczecin, 5 VII 1984r.
-------------------------
Fotografie z Porąbki: Karina Stempel (także autorka "Roku Drewnianego Konia").

-------------------------

 Zapraszam do pobrania i lektury -> Anna Szopowa i Wojciech Banaszak: Opowieści z Pamięci

WojCiech