Przejdź do głównej zawartości

Translator

Wielkanoc i wiosna 1903

Wiosna 1903 roku zaczęła się wcześnie. Rodzice posiali wszystko jeszcze przed Wielkanocą i nawet zasadzili wczesne ziemniaki. Święta Wielkanocne rozpoczęły się w sam dzień świętego Marka Apostoła, 25 kwietnia.

Wielkanoc /Wojciech Banaszak, 2017/

Tydzień wcześniej obchodzono Palmową Niedzielę - uroczyście święcili palmy. Ojciec, rano, przed pójściem do kościoła, robił palmy dla siebie i mojego brata, Józefa. Na pręcie około metra długości układał wierzbowe bazie i gałązki jałowca. Zgodnie z tradycją gałązki jednej palmy mocno owijał kupionym na jarmarku rzemiennym batem, aby i on został poświęcony. Drugą palmę okręcał batem z konopi, który wykonał samodzielnie.

Najpierw ucinał różnej długości nici z konopi, a następnie splatał je w ścisły warkoczyk, na którego końcu robił węzeł. Potem ten konopny warkoczyk naprężał i nacierał gałką rozgrzanego wosku (dla nadania sztywności) i "maglował" ręką na desce, aby nadać mu kształt okrągły. Na grubszym końcu bata wiązał trzy węzły.

Bat zrobiony z konopi był batem „zwykłym”, „codziennym”, służył przez cały rok do wszystkich prac wykonywanych końmi, związanych z gospodarstwem.

Rzemienny bat ustrojony był na końcu fontaziem z kolorowych nici i Ojciec używał go tylko od święta - na wyjazd do kościoła, na odpust do innej parafii, na ślub lub chrzciny, jeśli któreś z Rodziców było zaproszone, a także na wyjazd w odwiedziny do krewnych, którzy mieszkali dalej.

Z batem były kłopoty - kto miał dobry bat, a każdy chciał taki mieć - musiał go dobrze pilnować. Amatorów do "ściągania" batów było pełno. Dlatego na jarmarku, jeśli nie miał kto wozu pilnować, to gospodarz cały czas chodził z batem w ręku. Nawet do kościoła chodzili z batem!

Do pilnowania wozu w mieście zabierali dzieci. Raz i mnie Rodzice zabrali na jarmark. Dosyć długo bawili na targowisku. Już wiele furmanek odjechało do domu, a ja wciąż czekałam na wozie. Niepokoiłam się, bo niedaleko stało dwóch starych mężczyzn, pijanych, z laskami w rękach. Opowiadali, jak dawniej bawili się w karczmie i stale się całowali. Na szczęście nic więcej się nie zdarzyło.

Staw w Porąbce /Karina Stempel, 2015/

W Wielki Czwartek, jak to było od lat w zwyczaju, po południu brat Józef robił z palm trzy małe krzyżyki, na pamiątkę trzech krzyży na Golgocie. W Wielki Piątek przed wschodem słońca wynosił jeden krzyżyk na dach domu i mocował na kalenicy - ten krzyż miał chronić dom przed pożarem od pioruna w czasie burzy. Dwa pozostałe krzyże wynosił na pole, gdzie rosły oziminy. Te krzyżyki strzegły je przed gradobiciem.

Przed wschodem słońca Ojciec przywoził wodę w beczce. Wierzono, że taka "wielkopiątkowa" woda jest cudownie uzdrawiająca, bo przed wschodem słońca Żydzi pojmali Chrystusa w Ogrójcu i wodzili od Annasza do Kajfasza, prowadząc Go także przez rzekę Cedron. Od tej pory poranna, wielkopiątkowa woda ma moc uzdrawiającą.

Także masło do poświęcenia Mama robiła przed wschodem słońca i płukała je w tej "cudownej wodzie". Ponadto wszyscy się wtedy myli, a dzieci kąpano w tej wodzie. Miało to chronić przed wrzodami i chorobami.

Wielki Piątek był bardzo pracowitym dniem. Mama zmieniała pościel i słomę w łóżkach, robiła generalne porządki w domu. Marysia z kolorowej bibułki robiła kwiaty i przystrajała nimi obrazy. Ja zamiatałam uliczkę i trawnik przed domem. Ojciec i chłopcy porządkowali podwórze oraz rżnęli sieczkę na całe święta.

W sobotę Mama piekła placki z rodzynkami i szafranem. W moździerzu tłukła goździki i badyjanek (anyż) dla zapachu. Wyrobione ciasto wykładała na łopatę posypana mąką, na środek tego placka nakładała twarogu utartego z cukrem, angielskim zielem i goździkami, a wierzch smarowała rozbitym jajkiem, posługując się „pędzelkiem” z piór. Następnie wsuwała placek do pieca, który wcześniej wymiatała słomianym pomiotłem umaczanym w wodzie.

Stół na Wielkanoc /Wojciech Banaszak, 2006/

Ponadto gotowała mięso na oświęcenie i na same święta.Marysia przygotowywała jajka - na czerwono gotowała w łupinach cebuli, na zielono w trawie z żyta. Rzeczy do oświęcenia nosili do kościoła w Porębie Górnej. Do koszyka Mama kładła chleb, kawałek gotowanego mięsa, kiełbasę, sól, jajka, chrzan, jabłka i miód w butelce (jeśli któreś z nas chorowało i bolało go gardło, to dostawał mleko z święconym miodem). Na sam koniec koszyk ze święconym Marysia przystrajała barwinkiem.

Od wielkopiątkowego wieczora chłopcy biegali po wsi z grzechotkami. W Wielką Sobotę cały dzień słychać było ich gonitwy i grzechotanie.

Pamiętam, że w 1903 roku przez cały Wieli Tydzień, już od Palmowej Niedzieli, było ciepło i pogodnie, dopiero w piątek mżył drobny deszcz. Ojciec stwierdził, że jak w Wielki Piątek deszcz kropi, to się cieszą wszyscy chłopi. Jednak nie było się z czego cieszyć. W sobotę po południu mocno się oziębiło, powiał zimny wiatr i zaczęły polatywać płatki śniegu. W nocy zrobiła się straszna zawierucha i padał gęsty śnieg. Rano okazało się, że dom jest calusieńki zasypany, ze wszystkich stron. Okna, drzwi, ściany - jakby kto oblepił śniegiem.

W dzień Wielkanocny wiatry jeszcze bardziej wywijały śniegiem, huczały, gwizdały, a w domu było ciemno. Nikt nie poszedł do kościoła, wszyscy siedzieli ze zwarzonymi humorami. Rodzice martwili się, że śnieg „wyleży” zboże, które już zdążyło wzejść. Nawet nie potrafili się cieszyć świątecznym plackiem.

Ja, swoim zwyczajem, poszłam do Dziadków. Dziadek też był jakiś niespokojny, chodził z laską po izbie, zaglądał w okno i kiwał głową. W końcu usiadł koło pieca i powiedział:

- Przysłowie mówi, że jak deszcz pada w Święty Marek, to ziemia będzie sucha jak skwarek, a tu nie deszcz pada, tylko jakby wszyscy Anieli z nieba ten śnieg szuflami zsypywali na ziemię. Widać - będzie koniec świata, kiedy nas taka nawałnica śniegowa w Święty Marek nawiedziła.

Babka siedziała przy stole i tak się odezwała:

- Tak, tak, już od dawna prorocy przepowiadają koniec świata.

Ciotka Kunegunda dopowiedziała:

- A może będzie wojna? Bo to też niektórzy przepowiadają.

Rzeczywiście, w tym czasie na jarmarkach pojawiali się handlarze, którzy sprzedawali różne książeczki z powiastkami i opowieściami oraz kalendarze i broszury z przepowiedniami. Była dosyć duża książeczka z "Przepowiedniami Królowej Saby", druga "O przyjściu Antychrysta". Było tam napisane, że przyjdą takie czasy wojny i wielkiego ucisku, że będą latać ogniste ptaki i będą puszczały ogień na ziemię, że będą wszystko burzyć ognistymi pojazdami, że będą ludzi palić w ognistych piecach, że będzie wielkie przemieszanie ludności. Czytałam te przepowiednie, ale jeszcze byłam za mała, aby je zrozumieć i uwierzyć. Nikt temu nie dawał wiary, uważano je za bujdy i wymysły pomieszanego rozumu. Niszczono te książeczki i ślad po nich nie zostawał... zostały tylko przerażające ślady z samej przepowiedni, po 1939 roku...

Nie mogli wtedy wierzyć przepowiedni, która mówiła o pojazdach i ptakach ognistych, kiedy dopiero budowano pierwsze koleje żelazne, a o elektryczności nie słyszeliśmy. Przecież - kiedy zaczęły jeździć koleje żelazne, to wielu ludzi uważało, że pociągi porusza "siła nieczysta".

Cud na niebie /Wojciech Banaszak, 2015/

W niewesołym nastroju minął pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych 1903 roku. Drugiego dnia wiatr zelżał, śnieg przestał padać, zrobiło się jaśniej. Wszyscy powychodzili z łopatami i miotłami, czyścili ściany i okna ze śniegu. Kopali przejścia do stodoły, na gościniec... Dookoła leżały wielkie zwały śniegu. W południe słońce zaświeciło na chwilę i z dachów zaczęła lać się woda. Baliśmy się, że nas podtopi i woda „wejdzie” do domu.

Ogródek, w którym już wschodziła kapusta – tam śniegu nasypało równo z płotem. Mama, patrząc przez okno, powiedziała:

- Już po mojej kapuście, przepadła.

Jednak nie przepadła - w końcu wyszła spod śniegu, choć mocno stłamszona, ożyła i urosła do sadzenia.

Wichura narobiła ludziom różnych szkód - pozrywała poszycie z dachów, kalenice, nawet całe dachy, szczególnie, jak kto miał stare. Połamało drzewa i było wiele mniejszych szkód. Rodzice posadzili ziemniaki na miejscu nachylonym ku południowi. Nasypało tam śniegu na trzy metry. Ojciec napracował się nad tymi zwałami śniegu, odrzucał, aby uratować ziemniaki.

W tym czasie nie sadziło się całych ziemniaków, jak dzisiaj, lecz kozikiem wykrawało się każde oczko z kawałeczkiem ziemniaka i sadzono je osobno (robiono tak z oszczędności - inaczej nie byłoby co jeść i czym karmić świń). Dziś już nie pamiętam, czy Ojcu udało się z tymi ziemniakami, czy je uratował.

Zajęłam się swoimi sprawami. Razem z bratem Józefem przez cały maj chodziłam na naukę katechizmu do kościoła parafialnego w Porębie Górnej. Obowiązek uczęszczania na nauki katechizmu wynosił dwa lata. Józef chodził już drugi rok, a ja pierwszy. Chodząc na nauki, do końca maja widzieliśmy zwały śniegu w różnych dołach.

Zimna wiosna /Wojciech Banaszak, IV 2013 /

Co prawda Dziadek przepowiadał, że suchy kwiecień, mokry maj, będzie żyto kieby gaj - ale tym razem nie sprawdziło się. Żyto i jare zboża siedziały pożółkłe przy ziemi, która była mokra, zimna i twarda. Słońce wcale nie grzało, wyglądało, jakby je kto utopił w wodzie.

Anna Szopowa
Pamięci moich Rodziców

--------------------- 

Fotografie:
Karina Stempel (także autorka „Roku Drewnianego Konia”).
Wojciech Banaszak

 Zapraszam do pobrania i lektury -> Anna Szopowa i Wojciech Banaszak: Opowieści z Pamięci

WojCiech